niedziela, 26 grudnia 2010

Pępkowe Józefa - czyli spotkanie w męskim gronie

Na pępkowym było świetnie. Zaczęliśmy od piłeczki, co dla mnie było rewelacyjnym pomysłem. Później sauna, w której Józef opowiedział nam o porodzie i mogliśmy pogadać w luźnej atmosferze - olejku "sosna syberyjska". Końcowy etap naszej zabawy to knajpa. Józef zrobił nam żarcik i zmienił lokal z 5 razy, więc trochę pochodziliśmy po Warszawie. Sport na pępkowe strzał w 10.

RAFAŁ

sobota, 25 grudnia 2010

Pępkowe Józefa - czyli spotkanie w męskim gronie

Niecały tydzień po urodzinach Franciszka spotkaliśmy się w zdecydowanie męskim gronie, żeby uczcić to wydarzenie w moim życiu. Wraz z Rafałem zaplanowaliśmy trzy punkty spędzenia wspólnego czasu. Punktem pierwszym była gra w piłkę halową. Przyznam szczerze, że nie jest to moja ulubiona dyscyplina sportowa, aczkolwiek popularna i dlatego właśnie tę wybraliśmy.Punkt drugi przewidywał rozmowy i regenerację sił w saunie. Wreszcie trzeci punkt spotkania to oczywiście "posiadówa" przy dobrym trunku. Dla mnie - ciemne dobre piwo.
Z małym poślizgiem rozpoczęliśmy grę w hali i ... po przyjściu "narwanego" Fryca i energicznego Antoniego - gra była wyrównana i zacięta. Niektórzy nie mieli już sił na wygrzewanie się w saunie. A szkoda, bo poczuliśmy wraz z Michałem, Łukaszem i Piotrem porządne odprężenie. Szczególnie wtedy gdy Adam zaaplikował kilka kropel olejku z sosny syberyjskiej, który wcześniej zdobyłem na pobliskim bazarku. Trzecia część okazała się najtrudniejsza - o dziwo! Otóż z różnych względów zmienialiśmy kolejno lokale i po godzinie bujania się w dwóch rozdzielonych ekipach wylądowaliśmy w Tortilla..... i ci co mieli być się spotkali. Generalnie w pępkowym wraz ze mną brało udział 20 facetów!!!
Dzięki bracia, że przybyliście i mogliśmy wspólnie spędzić trochę dobrego czasu
Bless!

Józef

niedziela, 19 grudnia 2010

Wybuduj dom a będzie stał

Do grona mężczyzn dołączył mały Franczo Hurra!!!


Moje małe wejście na K2 ! - czyli mężczyzna przy porodzie

Dziesięć godzin na sali porodowej - to jak atak szczytowy stylem alpejskim na ośmiotysięcznik. Nie bez powodu przyszło mi na myśl akurat takie porównanie. W tym samym czasie, kiedy żona leżała na patologii ciąży ja w wolnych chwilach - (w autobusie, metrze)wczytywałem się w dramatyczne chwile wypraw na K2 z 1986 r., w której uczestniczyły również ekipy polskie.
K2 - czyli druga góra świata w Karakorum mierząca 8612 m. Jedna z najtrudniejszych do zdobycia. Śledząc śmiałe poczynania alpinistów w walce z nieustępliwym żywiołem nie zdawałem sobie sprawy, że już niedługo czeka mnie nie gorsza przygoda. Być może dla wielu mężczyzn uczestnictwo w porodzie to nic wielkiego i można by powiedzieć nawet coś takiego naturalnego. Jednak dla mnie to było duże przeżycie. Tym bardziej, że jak widzę krew i igłę to jest mi słabo!!! Ot taka moja pięta achillesowa - po prostu umieram w szpitalach. Dzięki Bogu kolejne moje lęki zostały przełamane i wytrwałem do samego końca. Choć w wielu momentach myślałem, że zejdę - tak jak niektórzy alpiniści, którzy zginęli pod szczytem K2 w 1986 r.(!)
Przecięcie pępowiny było mocne. Bardziej jednak utkwił mi w pamięci moment, kiedy to położna wydała komendę: przygotować wszystkie pieluszki i zwinąć w trójkąt, umieścić pod koszulką, koszulkę w spodnie, podwinąć rękawy - bo będą potrzebne Pana ręce. Wtedy poczułem, że robi się gorąco! I faktycznie było. Podczas finałowego końca porodu żonie odczepiła się igła, przez która podawano jakieś płyny i położna powiedziała: niech Pan się tym zajmie, bo ja nie dam rady( wychodziła już główka Franczo). Ja, który na widok igły "odlatuję" i jestem słaby jak dziecko - stanąłem na wysokości zadania i ... przytrzymałem igłę do momentu nadejścia drugiej położnej. Niewiarygodne jak dla mnie.

Później przeanalizowaliśmy z żoną po co ta akcja z pieluszkami? Przez niespełna godzinę ogrzewałem je, żeby tuż po "urodzeniu Franka" przykryć Go nimi, a równocześnie "poczęstować" dziecko, od razu po wyjściu z brzuszka - zapachem tatusia. I to było dla mnie bardzo ważne - bo już coś mogłem od razu dać od siebie. Ciepło i swój zapach. Z kolei rytuał przecięcia pępowiny to było raczej coś takiego konkretnego dla mnie jako faceta. Resztę przeżyć z mojego małego "wejścia na K2" zachowam dla siebie.
Kolejny etap w drodze ku męskości przede mną :-)


P.s. Po narodzinach Franciszka przypomnieliśmy sobie pieśń na wejście podczas naszego ślubu 2 lata temu:"Jeżeli Pan nie wybuduje domu na próżno trudzą się ci, którzy go wznoszą"

Józef

sobota, 4 grudnia 2010

Pozytywne przesłanie z Bronxu

Jakiś czas temu, podczas męskiego wieczoru u Rafała usłyszałem raperski tekst franciszkanina z Bronxu. Rafał zainspirowany książką "Bracia z Bronksu" (Zob. zakładka książki bloga) wyszukał w necie rapującego brata Stana. Przypomniałem sobie, że kilka lat temu brat Stan gościł w Toruniu. Słyszałem go wtedy na żywo podczas festiwalu Song of Songs. Pamiętam, że oczarował mnie swoimi tekstami i tym, że potrafił rozbujać kilkaset osób widowni mając do dyspozycji tylko mikrofon i gitarę basową. Wrócił do mojej pamięci właśnie dzisiaj ze swoim przesłaniem pokoju.
Bless!
Józef

Pozytywne przesłanie z Bronxu

piątek, 3 grudnia 2010

Remont u Józefa


Zarąbista sprawa.
Pamiętam był straszny upał.
Józef nauczył mnie tynkować gładzią na mokro - cenne doświadczenie.
Dostałem też mandat za parkowanie w pełnej strefie:-)
Mogłem się również wyżyć artystycznie przy renowacji starego blatu - co widać na fotkach :-)
Przy okazji dowiedziałem się, że olejowanie podłogi jest takie proste i że przynosi niezłe efekty w bardzo krótkim czasie.
niezastąpione były również rozmowy i wspólne spędzanie czasu.
TAK NA PRAWDĘ O TO W TYM CHODZI :-)


Arek

Remont u Józefa


Kolejny raz spotyka mnie coś nieoczekiwanego. Ostatnio są to remonty albo przeprowadzki. Kiedyś Jacek wspomniał, że moją życiową misją powinny stać się remonty - w końcu tyle ich ostatnimi czasy w moim życiorysie. Szczerze powiedziawszy - to mam ich już dość. Szczególnie, że jakoś odbywają się one w trybie ekspresowym. Wciąż brakuje czasu....
Dzięki wszystkim za ogromną pracę jaką włożyliście w ten remont
Bless brada!

Józef

wtorek, 30 listopada 2010

Remont u Józefa

Pomoc Józefowi przy remoncie była dla mnie oderwaniem się od codziennych obowiązków i możliwością zrobienia czegoś innego. Naprawdę dobra zabawa. Miło jest teraz zobaczyć to, że mieszkanie przeszło metamorfozę.

Rafał J.

Remont u Józefa


kawalerski Adama


Wreszcie odetchnąłem. Kolejny remont. Jak mawiał Pan Witia, którego poznałem w Odessie (nota bene przy okazji adaptacji starego radzieckiego budynku szkolnego) "Remont jak front"
Rzeczywiście jak front. Masa roboty. Wszędzie się kurzy. A do tego upał jak żar z nieba w te wakacje. Dobrze, ze Bóg pomaga. Konkretnie. Przez braci gotowych wesprzeć fizycznie, materialnie i duchowo. Daje też czas odpoczynku i radości z tego, ze Adam się żeni już niebawem. Zatem przerwa w trudzie i znoju okraszona pięknymi widokami, czystą wodą i ... niezłą zabawą w doborowym towarzystwie. Ruska bania i rózgi z brzozy na naszych plecach poprawiły nasze krążenie niezgorzej niż dobry kwas chlebowy i trunki procentowe :-)
Zobaczcie sami!

józef

Kawalerski Adama


środa, 8 września 2010

Kolonie jak kopanie rowów melioracyjnych - łopatą!!!

Co można robić w upalne dni wakacyjne?
Pracować z (trudnymi) dzieciakami na koloniach! Tak właśnie było.
Dostaliśmy w kość od małych łobuziaków - ale warto było wymyślać gry strategiczne (szacun dla niezmordowanego Grzegorza) i ciekawe zabawy.
Mimo trudu pracy wychowawczej... na koloniach były również chwile gdzie mogliśmy trochę po-muzykować, pograć w piłkę z dzieciakami, pośpiewać przy karaoke itd. Może się czegoś nauczyły, może mogliśmy im przekazać coś cennego, ważnego - jako wychowawcy. Może....???
Były jednak chwile, kiedy (przynajmniej ja) chciałem dać dyla stamtąd! Uwolnić się od obowiązków, zmartwień, niedospanych nocy, konfliktów w grupie, słabej komunikacji między dziećmi i wynikających z tego problemów itd. - i innych atrakcji jakie mieliśmy zapewnione podczas tych kolonii.
Uff... ciężka robota jak dla chłopa hehe....
Jakbyśmy cały dzień kopali rowy melioracyjne łopatą :-)
pozdro dla ekipy wychowawców i oscar dla nich - za wytrwałość!!!

józef

poniedziałek, 10 maja 2010

wędkarze


To był niesamowity wyjazd. Piękna pogoda choć ryby kiepsko brały. Za to spędziliśmy czas na długich rozmowach. Niestety na drugi dzień miałem pracę i trzeba było się zbierać. Zanim rozłożyliśmy wędki, rozbiliśmy namiot i zainstalowaliśmy się na dobre - zdążyliśmy się zmęczyć. Nasza miejscówka (łowisko) okazało się niedostępne. Poziom wody w rzece jeszcze wysoki. Nie mając samochodu terenowego grzęźliśmy w błocie. Kilkaset metrów przed celem zmuszeni byliśmy zawrócić. Zasięgnąwszy języka u miejscowych, którzy pomykali na krosowych motocyklach dowiedzieliśmy się, że dalej to tylko, tak jak oni - albo traktorem. Zanim znaleźliśmy dogodne miejsce (Bogdan jak zwykle wybredny :-)) nie miałem już siły rozładowywać sprzętu z auta. Okazało się, że zdążyliśmy w samą porę - już zaczęło zmierzchać. Ponieważ ryby słabo brały, rozpoczęliśmy płomienne rozmowy o życiu, o tym co nas trapi, co jest ważne i cenne. Panowie dzielili się swoimi doświadczeniami z wychowywania swoich dzieci, pokonywania kryzysów małżeńskich ...
Oczywiście nie obyło sie bez ostrych starć, różnicy zdań i opinii, na wiele wiele tematów. Wreswzcie temat najistotniejszy - wiara. W tej kwestii myślę, że byliśmy zgodni :-) Znów doświadczyliśmy, że brakuje nam wiary.
Były to dla mnie po3bne chwile spędzone ze starszymi mężczyznami przy ognisku.
Następnego dnia około 8-mej wybrałem się na samotną wyprawę w drogę powrotną. Kierowca struł się mięsiwem - a może słaba wódka była i po prostu miał potwornego kaca? i nie mógł mnie podwieźć do najbliższego przystanku PKS. Racjonalnie mierząc, to nie miałem szans na dotarcie do Warszawy i zdążenie do pracy. Całą niemalże godzinę szedłem brzegiem rzeki przedzierając się przez chaszcze, krzaki i inne atrakcje. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie dojdę brzegiem do najbliższego mostu, który wydawał się bardzo blisko. Zawróciłem. Ominąłem moczary i przez szczere pola biegłem ( trochę na czuja, a trochę na nos he..he...). W końcu dotarłem do jakiejś przyjemnej wioski, ale nie potrafiłem zorientować się gdzie jestem. Wiedziałem tylko gdzie mam dojść i nic więcej. Miejscowi pokręcili głowami i powiedzieli, że tam, gdzie chcę się dostać to bardzo daleko. Jak nie złapie kogoś, kto mnie podrzuci to będę szedł pół dnia! Kilka kilometrów jeszcze przebiegłem i zatrzymałem się, bo było na co popatrzeć. Krajobraz jak z bajki. Łąki, kwiaty, wielkie drzewa dające przyjemny chłód, gdyż słońce paliło. W końcu doszedłem do jakiejś drogi asfaltowej. Samochody jechały, owszem ale w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie jadący z naprzeciwka samochód dostawczy zatrzymał się. Kierowca otwiera okno i pyta się którędy do... Nawet nie pamiętam nazwy, ale prędko uciąłem i wyjaśniłem, że sam nie wiem gdzie jestem. Facet wyciąga mapę i głowi się. Krąży po tej okolicy już dosyć długo i nie wie gdzie jest. Nieźle pomyślałem. Trzeba będzie dzwonić do pracy, że nie zdążę na czas. Postanowiłem jednak zwrócić się do Najwyższego w prostych słowach - jak chcesz to na pewno zdążę. Tylko mi pomóż, bo sam nie dam rady. Za 10 minut omal nie przejechał mnie kolejny samochód dostawczy. Tym razem z luzacko nastawionym do życia typem. Wsiadaj brachu - ryknął. Nie zastanawiając się wsiadłem i wyjaśniłem, że śpieszę się do pracy. Nie pamiętam czy kierowca pocisnął pedał gazu do dechy, ale w niecałą godzinę, ba ... może nawet 40 minut byłem na miejscu. To znaczy na przystanku PKS w małej miejscowości. W między czasie zdążyłem dowiedzieć się, że uprzejmy kierowca jakiś czas temu kupił działeczkę nad rzeką, ale nie znalazł jeszcze czasu, żeby powędkować. A kupił ją z myślą właśnie o tym. Ciekawe jak się ludziom różnie wiedzie. Najważniejsze, że Najwyższy zadziałał i na prawdę zdążyłem. Zdążyłem jeszcze w przydrożnym sklepie kupić jogurt i drożdżówkę.
Tak to był dobry wyjazd - choć wracałem tylko z kilkoma rybami -:)

sobota, 8 maja 2010

Nie ma to jak przewietrzyć płuca

Od jakiegoś czasu mój przyjaciel Janek namawiał mnie abym zaczął z nim biegać. Przyznaję bieganie mnie nudzi, więc bardzo mocno opierałem się tej idei. Jednak jakoś tak w kwietniu okazało się, że Janek miał zaplanowany udział w sztafecie 4 x 5km. W ostatniej chwili, kiedy miał już zamykać listę uczestników sztafety, wypadła jedna osoba. I oczywiście zadzwonił do mnie, aby zaproponować mu udział. Oczywiście odmówiłem, ale obiecałem, że podzwonię po znajomych i popytam czy ktoś miałby ochotę dołączyć. Janek miał tylko godzinę na znalezienie zastępstwa. obdzwoniłem kilka osób, ale niestety koniec końców, nikogo nie znalazłem, Janek też nie. Cóż było robić zdecydowałem się pomóc Jankowi.
Dostałem nawet propozycję zajęć treningowych, ale brzydka pogoda i niechęć do biegania spowodowały, że nie trenowałem. Mimo tego obiecałem, więc kiedy przyszedł czas stawiłem się na starcie. Bieg zaczynał się z pod Kościoła św. Anny, trasa biegła w okolicach starego miasta, następnie kawałek za Biblioteką robiło się nawrotkę, biegło do rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej by wrócić znów pod kościół. Nie było ciśnienia na czas, więc postanowiłem tak jak mnie tego uczył Janek nie forsować się ale pobiec w wolniutkim tempie. Tak też zrobiłem, wyprzedzali mnie, a co. Ja zaś konsekwentnie biegłem dalej, aż w końcu przyszedł taki moment, że nawet wyprzedziłem kilka osób. Zakończyłem też mocnym finiszem. Emocji było co nie miara, ale niestety nie udało mi się przejść do regularnego biegania, a kolejny start był za miesiąc.

Wiedziałem, że chcę wejść do ekipy biegowej, bo podoba mi się idea, wspólnego biegania z Jankiem, Ulą i resztą ekipy. Po za tym mam w sobie też coś ta cała atmosfera wokół zawodów. Jak to mówią emocje - a to lubię.

Kolejny bieg mieliśmy w planach 9 maja, dzień wcześniej czekało nas tzw. przewietrzenie płuc, czyli sztafeta 4 x 1500m. Po malowaniu z Rafałem zdążyłem szybko wpaść do domu wziąć szybki prysznic, zjeść mało biegowy obiad, po którym mi się później cały czas odbijało kiełbaską i ruszyłem na Pola Mokotowskie gdzie miała odbyć się sztafeta. Biegłem jako trzeci zawodnik. Trasa to były właściwie 2 rundki wokół jeziorka. Tempo raczej szybkie, choć przyznam, że też jakoś bardzo nie forsowałem się, choć starałem się jednak biec szybciej niż w biegu na 5km. Emocje też były, bo przede mną, jakieś 100 metrów biegł facet z BGŻ. Z początku założyłem sobie, że postaram się biec tak aby mi nie odskoczył, a najwyżej tuż przed finiszem spróbuję go dogonić. Okazało się zaś, że już pod koniec pierwszego okrążenia udało mi się go wyprzedzić, a ostatecznie przybiegł daleko za mną.

Na koniec było kupę śmiechu, bo okazało się, że miałem najlepszy czas z całej naszej ekipy. A jako jedyny właściwie nie trenuję, dzień zaczynam od kawy i palę pół paczki dziennie. Teraz cała ekipa śmieje się i mówi, że też chyba zaczną palić, żeby poprawić swoje wyniki:)

W ekipie sztafety byłem ja, Janek, Ula i Piotr. A wsparcie dawała nam rodzina Janka i Piotrka, było rewelacyjnie i do tego przepiękna pogoda.

Malowanie

Wreszcie trafiła się mała odmiana od codziennych zajęć. Rafał poprosił mnie o pomoc przy odświeżeniu fasady w sklepie który od jakiegoś czasu wynajmuje. Jakiś czas temu wymieniał witrynę na nową. Ściana wokół była już dość mocno zniszczona, więc zdecydował, że czas ją odświeżyć. Spotkaliśmy się najpierw w tygodniu aby pouzupełniać wszystkie pęknięcia. A w sobotę najpierw trochę szlifowaliśmy, a potem wzięliśmy się za malowanie. Trochę baliśmy się o pogodę, ale jak zwykle Szef zaopiekował się nami i po całym tygodniu deszczowej pogody, tego dnia było słonecznie. Uwinęliśmy się w kilka godzin, po czym szybko ruszyłem do domu, gdyż tego dnia czekała mnie sztafeta 4 x 1500m na która umówiony byłem ze swoją już stałą ekipą biegową. Robota z Rafałem to oczywiście jak zawsze przyjemność, życzę każdemu kto pracuje w grupie, aby miał jak najwięcej takich osób jak Rafał.

poniedziałek, 15 marca 2010

Koncert w Zalesiu Górnym

Józef

Już od dawna planowaliśmy z Pietro, Grzegorzem i Wróblem spotkanie przy piwie.
Jak pamiętam - przez dwa miesiące skończyło się tylko na planowaniu. Aż tu niespodziewanie w niedzielny wieczór spotkaliśmy się w uroczym kościele w Zalesiu Górnym. Co prawda piwa nie było, za to poczęstowani zostaliśmy - hojnie dużą dawką dobrej muzyki w wykonaniu zespołu 2Tm2,3 - akustycznie.Koncert był oczywiście gratisowy :-) a według mnie poziom artystyczny wysoki!

Poniżej zarejestrowany koncert 2TM2,3 z Poznania

poniedziałek, 8 marca 2010

Światłem ciała jest oko


Światłem ciała jest oko.
Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle.
Lecz jeśli twoje oko jest chore, całe twoje ciało będzie w ciemności.
(Mt 6, 22-23)


Wydarzenia ostatniego czasu pokazują mi moją kondycję. To ciekawe, że właśnie wtedy gdy zakładam dres, słuchawki na uszy i biegam wyciskając z mojego ciała szklankę potu zmieszaną z "miastowymi" toksynami - wtedy widzę jakby wyraźniej siebie.
Czując słabość mojego ciała mam wrażenie, że to co w środku ( moja dusza) też jest zakurzone.Właśnie wtedy widzę swoją prawdziwą biedę...

Józef

piątek, 19 lutego 2010

Expect unexpected - czyli remont u Wojtka:-)

Józef

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Jacek wraz z Jankiem oddychali górskim powietrzem - ja "wisiałem na ścianach". Nieoczekiwanie spotkałem się z Adamem podczas remontu u Wojtka, który pod nieobecność żony i dzieci będących na feriach, postanowił wymienić podłogę w kuchni i ewentualnie odświeżyć ściany. Zdrapanie płytek PCV poszło jak po maśle. Okazało się, że instalacja elektryczna wisi na włosku. Przedłużacz podpięty do puszki łączeniowej jako gniazdo, luźno zwisające przewody łączące 2 kontakty ze sobą itd. Ale to tez poszło jak wypicie małego piwa. Wojtek znalazł wiekowy świder ręcznym którym Adam pruł ściany pod przewody. Dwie godziny i po sprawie. Problemy zaczęły się, kiedy jednym uderzeniem młotka otworzyłem zalepiony przewód wentylacyjny. Całe szczęście, że nie wpadł do środka przewodu z hukiem tylko został w mojej ręce. Idąc dalej i krótko mówiąc co chwile to nowe niespodzianki - zupełnie nieoczekiwane. gliniana polepa na posadzce, kolejne dziury nad kaloryferem, po osunięciu starych zapyziałych płytek nad zlewozmywakiem - kolejna dziura tak, że ręka wchodzi! Ostatecznie mały remoncik przerodził się w poważny remont, który trwa do dziś. Nowe zagospodarowanie przestrzeni, zmiana zabudowania zlewu, kuchenki itd. Rewelacją za to okazała się francuska gładź, której nie trzeba szlifować a jedynie polerować gąbka i filcem a następnie ściągać pozostałe "mleko" gumową pacą jak wycieraczką wodę z szyby. nieoczekiwane, były również koncepcje kolegi Wojtka, który rozkręcił ten cały bałagan. Wczoraj poprawiałem fugi w podłodze a dziś Adam coś wykańcza. Przypomniało mi sie stwierdzenie jednego Ukraińca z którym swego czasu pracowałem w odessie w placówce misyjnej moich byłych współbraci. Powiadał często tak: Remont jak front. I w tym wypadku był to front po całej linii począwszy od nieoczekiwanych niespodzianek przedmiotów martwych po ostre różnice zdań wsród nas. A zatem Panowie biorąc się do remontu nawet najmniejszego:
Expect unexpected!

Remont u Wojtka

sobota, 13 lutego 2010

Zimowe bieganie - Józef

Pierwszy raz miałem na nogach narty biegowe. Gdybym wcześniej przygotował się do tej spontanicznej imprezy - to pewnie nie narzekałbym teraz na bóle w okolicach ścięgna Achillesa (miałem niedopasowane buciki i niewielki luz w pięcie doprowadził do dużego bąbla, który pękł pozostawiając niewielką ranę - goi się do tej pory).
Mimo tych uciążliwości, sama jazda świetnie mi wychodziła i chociaż nie było nikogo wśród nas, kto wcześniej uprawiał tą dyscyplinę sportową, to uważam, że było nieźle.

Najważniejsze, że była świetna zabawa no i że mogłem ten czas spędzić z moją kochaną żoną, która bardzo tęskni jak wyjeżdżam na męskie wyprawy :-)
Momentami czułem się jakbym przemierzał jakąś tundrę - a to tylko zaśnieżone pola i lasy Kabat :-)
Pod koniec naszych ślizgów - łapałem już nawet tzw. krok łyżwowy :-)

czwartek, 11 lutego 2010

Męska wyprawa w Tatry - czyli "głupim" trzeba być

Jacek
Mój kolega z byłego miejsca pracy, nazwijmy go tu pan S. miał takie powiedzenie - Baby głupie są i już. Mnie daleko do męskiego szowinizmu, koledze pewnie też, ale mógłbym się pokusić o pewnego rodzaju modyfikację tego hasła i zaproponować następujące motto życiowe, po naszym z Jankiem wyjeździe- Głupim trzeba być i już.

Tak sobie bowiem uświadomiłem któregoś dnia, że aby wejść w pewne sytuacje to trzeba być po prostu "głupim", znaczy nie zdawać sobie sprawy ze wszystkich konsekwencji naszego działania. Bo jak już człowiek zacznie wyciągać te wszystkie ale, to... paraliż gotowy.
Tak samo było z wyjazdem w góry. Gdybym tak przed wyjazdem usiadł i pomyślał, spróbował sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy po kilku godzinach łażenia, bez kondycji (bo od dwu miesięcy) nic nie trenowałem, będę wchodził pod górę, przez jakieś 45 minut, non stop. I gdybym wyobraził sobie ten wysiłek który będzie towarzyszył każdemu krokowi, to łapanie oddechu i świadomość, że jeszcze nie wiadomo jak długo do cholernego końca tej góry, to - zostałbym w Warszawie:) A zatem - Głupim trzeba być i już.

Ponoć ludzie dzielą się na tych co: myślą a później działają i tych co najpierw działają, a później myślą. Jeszcze rok temu zaliczyłbym się do jeszcze innej kategorii. A dokładnie do kategorii ludzi, którzy myślą, później jeszcze myślą i jeszcze myślą, a w końcu tłumaczą sobie, że to działanie to i tak by było bez sensu. Na szczęście Szef czuwa nade mną i uczy mnie nawet wtedy, kiedy nie mam na to najmniejszej ochoty. Dzięki temu ostatnio zacząłem być w końcu trochę "głupi". I Bogu dzięki, bo tylko dzięki temu wreszcie zamiast myśleć tylko, zacząłem też działać. I co więcej, mieć z tego wielką radochę.
Bo gdybym tak np. kiedy w czerwcu ubiegłego roku rozmawialiśmy z Józefem, że fajnie byłoby coś zrobić z facetami i dla facetów, którzy są wokół nas, zaczął przewidywać ile to rzeczy trzeba zrobić aby zorganizować taki np. wyjazd, albo zrobić bloga, o czym nie miałem zielonego pojęcia - to pewnie dałbym sobie spokój i machnął ręką. A tak, po prostu zaczęliśmy działać i kiedy teraz patrzę wstecz, to jestem pod wrażeniem ile udało nam się razem zrobić, w ilu miejscach byłem, ile super ludzi poznałem. A zatem - Głupim trzeba być i już.

Wracając zaś do wyjazdu z Jankiem. Jak zwykle było rewelacyjnie. Przyjaźnimy się z Jankiem juz od wielu lat i lubię spędzać z nim czas. Dzięki niemu też polubiłem znów góry, do których przez lata miałem dużą awersję. Polubiłem to zmęczenie które towarzyszy wysiłkowi wdrapywania się pod górę. Przypomniałem sobie, że przez lata brakowało mi tego fizycznego wysiłku, który znajduję też w górach. Nie ma nic lepszego jak wrócić zmachanym, usiąść w dobrej knajpce, zjeść dobry obiad i odpoczywać - po wysiłku. Myślę, że my mężczyźni, po prostu potrzebujemy tego, aby czasem pot lał się nam za przeproszeniem z tyłka. W Warszawie nieczęsto jest ku temu okazja. Czasem trafi się jakiś remont, czasem wysiłek przy uprawianiu sportu, ale w terenie jest jeszcze coś extra - piękne widoki. I to co lubię - poczucie, że ten facet obok, tak jak ja też walczy ze swoim zmęczeniem, ze swoją słabością.

A poza tym mieliśmy codzienne, wspólne laudesy. To dzięki Jankowi zacząłem modlić się codziennie laudesami - za co w tym miejscu - wielkie dziękuję.

Męska wyprawa w góry, czyli koniec pewnego poczatku - Tatry 6-11.02.2010

Janek
"Koniec pewnego początku". Tak nazwałem nasz wyjazd z Jackiem który zbiegł się min. z ostatnim dniem pracy Jacka w biurze.
Z jednej strony to koniec pewnego etapu wspólnej, 6 letniej pracy, z drugiej początek kontynuacji przyjaźni poza rzeczywistością biurową.

Wracając do wyjazdu, to moim celem było ambitne chodzenie po górach z myślą o bieganiu w sezonie 2010. W tym roku nastawiam się jedynie na 5km i 10km, dlatego zależało mi raczej na dynamicznym chodzeniu, przy którym mógłbym poprawić wytrzymałość i wzmocnić nogi. I ogólnie ten cel zrealizowałem.

Wypraw było kilka: od tych krótszych uwarunkowanych sobotnim przyjazdem, czy niedzielną mszą świętą, aż po kilkugodzinne wypady, w których mieliśmy prawdziwe emocje.

Poruszaliśmy się wokół doliny Kościeliskiej.
dzień 1 Dolina Kościeliska-Droga nad Reglami-Dolina Chochołowska-Biały Potok
dzień 2 Kiry-Droga nad Reglami-Dolina Strążyska-Dolina Kościeliska
dzień 3 Dolina Kościeliska-schronisko pod Ornakiem-Przełęcz Iwaniacka-Dolina Chochołowska-Droga nad Reglami-Dolina Lejowa
dzień 4 Droga pod Reglami-Dolina Białego-Kalatówki-schronisko na Hali Kondrackiej-Kalatówki-Droga nad Reglami-Dolina Kościeliska
Z racji tego, że Jacek czuł się chory to tego dnia wycieczkę przyszło mi zrobić samemu. Niesamowita sprawa. Spaliłem o 7okCal więcej niż w trakcie Maratonu Warszawskiego. Podczas te wędrówki w bardzo szybkim tempie wyszło mi spalonych 4850kCal. Tempo niesamowite
Miałem tylko dwa postoje. Czas Łączny wraz z przerwami na herbatkę to 7h25 Po tej wyprawie wróciłem totalnie zmęczony, ale przede wszystkim zadowolony
dzień 5 busem do Kuźnic-niebieskim szlakiem przez Boczań na Halę Gąsienicową a potem wjazd kanapą na Kasprowy

Tego dnia kiedy byłem sam w górach, na samym końcu, zaledwie kilkaset metrów od domu zaliczyłem klasycznego orła, waląc centralnie tyłkiem o asfalt. Na szczęście chwile wcześniej spotkałem się z Jackiem wracającym ze schroniska pod Ornakiem, który pomógł mi wstać. Do dziś boli mnie kość ogonowa, ale na szczęście już nie tak jak zaraz po upadku.
Zdałem sobie sprawę, że gdybym przewrócił się tak na szlaku, to mogłoby być bardzo ciężko. Pomimo naszego chodzenia po w sumie głównych szlakach, nie widzieliśmy bowiem zbyt wielu turystów. Teraz zupełnie inaczej patrzę na moje zimowe chodzenie po górach w pojedynkę.

Czas Honoru
Po powrocie na nasza kwaterę czas umilał nam Czas Honoru. Niesamowicie się w ten serial wciągnąłem. Pasjonowały mnie szczególnie losy Janka i jego Lenki, a wiele irytacji wzbudzała Wandzia. Oblicza wojny i działań cichociemnych spowodowały, że chętnie sięgnę po książki wspominające tamtych ludzi i ich dokonania.

Tyle ode mnie. Ogólnie czas niezapomniany, dobrze spędzony w super towarzystwie, tylko ta kość ogonowa mogłaby przestać boleć.

środa, 3 lutego 2010

Zimofa draka - Maciej

Jako jeden z ostatnich dodaję komentarz z zimowej wyprawy do Góral, nie ukrywając z powodu ciekawości co napisali inni uczestnicy tego wypadu.
Chciałem zobaczyć jakie odczucia mieli faceci z Warszawy i porównać je ze swoimi. Przyznam, że wiele się nie różniły. Bardzo spodobała mi się inicjatywa wspólnych męskich wypadów, dzięki czemu można poznać lepiej samego siebie. W przypadku wyjazdu do Góral, miałem szansę nawiązać nowe znajomości i miło spędzić czas. Te dwa dni były dla mnie odskocznią od codzienności, mimo iż byłem niedaleko od domu.
Z tej wyprawy zapamiętam na pewno ( i tu będę mało oryginalny) kulig x2, mokry tyłek i sztywne od mrozu spodnie oraz wspólne posiłki podczas których toczyły się rozmowy na różne tematy i tu szacun dla mistrza ciętej riposty Stanisława, z którym można było porozmawiać o wszystkim.

Dziękuję chłopaki za zaproszenie i życzę jak najwięcej tak udanych wypadów

Zimofa draka - Stanisław

Królestwo niebieskie na Warmii

Poproszony zostałem o relację z wypadu do Góral koło Jabłonowa Pomorskiego, na który zaproszono mnie niespodziewanie dwa dni przed wyjazdem, pod koniec stycznia 2010.
Po nazwie bloga z informacjami konkretnymi, co do całej akcji obawiałem się że trafie do grona rekolekcyjnego.
Na szczęście moje wspomnienia z tych dwóch dni kręcą się głównie wokół leżenia na dętce ciągniętej traktorem po śniegu przez las. Wokół rozmów na temat pornosów z chłopakami z Jabłonowa. Wokół paru godzin spędzonych na sali gimnastycznej z piłką. Wokół śmiechów, chichów poważnym filmie "Królestwo niebieskie" wyświetlonym na ścianie przez Jacka.
Wokół ubrania przemoczonego po wyprawie ku zaspom, ambonie, ognisku i w końcu zupie z 15litrowego termosa zagryzanej kiełbaskami. Nawet wokół samego rozpalania ognia z mokrego chrustu. Z końcowego stania nocą na mrozie i opowiadania dowcipu o zadżumionym - ludziom czekającym na przyjazd policji w miejscu wypadku, do którego przyczynił się nasz kolega kierowca ( którego nazwisko podaję jedynie do wglądu redakcji bloga).

Mimo, że zniszczyłem wiatraczek w samochodzie koledze kierowcy ( którego nazwisko.. itd. jak wyżej), byłem zbyt wścibski wobec cioci Józefa, męczyłem Arka swoim wymądrzaniem, beknąłem przy jedzeniu i co tam jeszcze złego zrobiłem. Mimo tego wszystkiego pojechałbym na następny wyjazd organizowany przez Józefa - strzelającego najwięcej goli, Jacka - robiącego najlepsze jajecznice i wszystkie inne zwierzaki współorganizujące.

Petroff Stanisław ( tak, ten sam)

Zimofa draka - Jacek

Po powrocie z tej wyprawy po raz pierwszy miałem problem, żeby powiedzieć czy byłem zadowolony czy nie. Kurczę po raz pierwszy brakowało mi słów. Dopiero kiedy Józef podesłał mi film zmontowany ze zdjęć z naszej wyprawy znalazłem odpowiednie słowo określające ten wyjazd - DRAKA.

Draka - potocznie rozróba, chryja, awantura, szarpanina, bitka Dokładnie takie mam wspomnienia z tego wyjazdu. Draka kojarzy mi się przede wszystkim z facetami i dokładnie taki był ten wyjazd - nie tylko z założenia, był męski i mocny od początku do końca.

A zaczęło się dla mnie klasycznie, czyli awarią samochodu. Kilkanaście dni przed wyjazdem padło wspomaganie kierownicy. Oddałem samochód do mechanika, który dość szybko sobie z tym poradził. Jako, że zajmowałem się zakupami i tym podobnymi rzeczami samochód był mi potrzebny. Szczególnie, że musiałem znaleźć gdzieś dętki na których mieliśmy robić kulig. Zacząłem obdzwaniać i objeżdżać rożne zakłady wulkanizacyjne. O dziwo, kiedy rozmawiałem z facetami i tłumaczyłem im po co mi te dętki, nie patrzyli na mnie jak na wariata, ale pomagali jak mogli. W końcu dotarłem do faceta, który obiecał mi załatwić super grube ruskie dętki, które odbierałem na jakimś osiedlu w środku nocy - jednym słowem DRAKA.

Jechaliśmy do Jabłonowa na dwa samochody. Plan był taki, jednym samochodem jadę ja, drugim Janek. Ja, Józef i Arek mieliśmy wyjechać o 18. Zapakowałem się z Arkiem i kiedy czekaliśmy już tylko na Józefa okazało się, że wspomaganie kierownicy diabli wzięli. Myślałem, że coś mnie trafi, miałem ochotę zadzwonić do swojego mechanika i zrobić awanturę, tyle, że nie miałem do niego komórki. W końcu po przyjściu Józefa zdecydowaliśmy się pojechać do Arka i pojechać jego samochodem.

Druga ekipa z Jankiem, Łukaszem, Stanisławem miała wyjechać o 20. Ale, najpierw chłopaki nie mogli się zebrać, a później mieli jakąś awarię więc wyjechali kilka godzin później - jednym słowem DRAKA. I tak już było do końca wyjazdu.

Po dotarciu z dużym opóźnieniem, przez zasypane drogi okazało się, że część planów wzięła w łeb - jednym słowem DRAKA. Rano też było ciężko ogarnąć całą ekipę, gdyż ciągle czegoś brakowało, ciągle po coś wracaliśmy - jak dla mnie DRAKA.

I ledwo przeszliśmy kilkaset metrów zaczęło się: rzucaniem gałami, skakanie w zaspy inicjowane przez animatorów wszelkich wyjazdowych szaleństw, czyli Janka i Łukasza - jednym słowem niezła CHRYJA. Do tego panowie zamiast pomóc Stanisławowi wydostać piłkę, która niechcący wykopałem na podwórko jakiegoś gospodarza, wrzucili Stanisława twarzą centralnie w zaspę, kiedy zawieszony na siatce próbował ją wyciągnąć. Jednym słowem niezła DRAKA.

Chwilę później toczyła się już regularna wojna na śnieżki, między ekipą która wdrapała się na myśliwska ambonę, a resztą dla której nie znalazło się miejsce. I tak już cały czas, po przejściu kilkuset metrów okazywało się, że Janek, Lukasz i czasem Arek toczą regularną bitwę w jakiejś zaspie śniegu. Ile tych bitew się rozegrało ciężko powiedzieć, ale było ich dużo, sam znalazłem się kilka razy w śniegu z Jankiem lub Łukaszem na klacie, którzy koniecznie chcieli mnie utopić w jakiejś zaspie:)

Pierwszy kulig, bo były w końcu dwa, to też było mocne wydarzenie. Jechaliśmy podczepieni do dużych sań, które były znów podczepione do ciągnika. Nie pamiętam ile sanek było podpiętych, ale sporo, a facet w ciągniku zachrzaniał ostro. Zaliczyłem jako chyba jeden z pierwszych jazdę na dętce podpiętej na samym końcu - i było ostro. Śnieg wchodził od spodu, sypał w oczy - ostra jazda- nic nie było widać. Zresztą po tym jak przesiadłem się na sanki nie było dużo lepiej, starałem się trzymać sanek i nie zlecieć z nich, a przy tej prędkości to nie był wielki problem. Zresztą kilka wywrotek było. Przez chwilę nawet zamarłem jak jadącemu na sankach przede mną Łukaszowi wciągnęło nogę pod płozę - zanim ciągnik zatrzymał się trochę to trwało i przez ten czas widziałem już oczyma wyobraźni, połamane kości. W życiu nie byłem na takim kuligu. Zresztą po wszystkim wydaje mi się, że niewiele brakowało aby ten kulig skończył się dla kogoś jakimś złamaniem, zresztą ranny był - Arek, który dostał centralnie w oko gałą od jakiegoś kolesia który jechał w dużych saniach. Niezła DRAKA.

Dużo jeszcze było ostrych sytuacji w trakcie tego wyjazdu i długo by o tym pisać, wspomnę więc już tylko o jednej historii. Drugiego dnia był plan abyśmy na dętkach które mieliśmy, pozjeżdżać z górki która miała być w okolicy. Niestety okazało się, że nie dało rady. Śnieg był za mało ubity, część ekipy wróciła więc po samochód Janka, którym postanowiliśmy zrobić drugi kulig. Zostałem Ja, Józef, Łukasz, Arek i Stanisław. Nie pamiętam już kto wpadł na pomysł, aby związać wszystkie dętki, wsadzić kogoś do środka i spuścić z góry. Zresztą nieważne, pomysł był totalnie od czapy, ale oczywiście zrobiliśmy to. A odważnym, który zdecydował się na ten totalnie odjechany eksperyment był Łukasz. Pierwsza próba zapowiadała już ostra jazdę, a było to zaledwie kilka metrów. Za drugim razem Łukasz stoczył się do końca. Nie będę ukrywał wyglądało to na czysty obłęd i nie wiem jak chłopaki, ale ja do końca nie wiedziałem czy nie skończy się to jakąś totalną chryją. Na szczęście nasz pilot oblatywacz wyszedł z tego bez uszczerbku na zdrowiu.

Po prostu draka goniła drakę i tak przez cały wyjazd.

Ach i taka ciekawostka. Przed wyjazdem mieliśmy w głowie z Józefem trochę planów pod kątem tego wyjazdu, ja nawet miałem nie tylko plany, ale koperty z przygotowanymi zadaniami, zabawami itp. Ale na tydzień wcześniej przemodliliśmy cały wyjazd i na koniec otworzyliśmy losowo pismo, żeby zobaczyć co Bóg chce nam powiedzieć odnośnie tego wyjazdu. I wiecie co to był fragment o ile dobrze pamiętam z Ezechiela, mniej więcej w tym tonie. Wy sobie planujcie, a ja i tak zrobię swoje! I tak dokładnie było, mieliśmy mnóstwo planów, a wszystko szlo, ale czesto obok tych naszych zamierzeń. W sumie ze stałych elementów naszego planu, udało nam się dokładnie to co zapisaliśmy zaraz po przyjeździe na tablicy. Czyli laudesy i śniadanie. Reszta była po prostu DRAKĄ.

No i na zupełny koniec:
Dzięki wielkie Zwierzak i reszta ekipy z Jabłonowa za zaangażowanie i pomoc. Stanisław, czasem już nie miałem sił słuchać twoich sporów, ale mimo to dzięki za ferment i za dobrą rozmowę w drodze powrotnej. Arek super było pogadać. Józef dzięki za pociągnięcie wyjazdu. Łukasz, Janek - jak kiedyś na świecie będzie prawdziwy kryzys energii to będziecie na to lekarstwem, dawno nie spotkałem facetów z takimi zapasami energii. Ach i jeszcze Janek dzięki za stalowe nerwy, gdyby nie ty to nasz powrót mógłby skończyć się totalną draką. Paweł, Maciek - dzięki za wspólną grę, mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja lepiej się poznać.

Zimofa draka - Józef

Jazda na dętkach

Zaczynając od tego, że skład ekipy wyprawowej, do ostatniego dnia przed wyjazdem - był niewiadomy?; trudności, które spowodowały, że Ci, co bardzo chcieli - być nie mogli! ( nie dało rady wziąć tych trudności na klatę, ani ich przeskoczyć - po prostu Grawitacja :-)
biorąc pod uwagę to, że większość naszych skrupulatnie przygotowywanych planów wyprawy, krótko mówiąc - wzięła w łeb!; również to, iż okazało się na miejscu - mimo trudności (daruję sobie konkrety) - że było lepiej niż planowaliśmy - wg mnie:-);

To utwierdza mnie w przekonaniu, że Bóg wie lepiej czego potrzebujemy :-)

a jazda na dętkach - REWELACJA! :-)

Zimofa draka - Arek

Męska i ekstremalna wyprawa

To były trzy dni męskiej i ekstremalnej wyprawy.
Pani dyrektor zgodziła się udostępnić nam szkołę prawie za darmo. Spaliśmy w jednej z sal lekcyjnych na materacach do gimnastyki. Przypomniał mi się niezwykły klimat rekolekcji Saruela, gdzie trudne warunki do spania jeszcze bardziej wzmacniały atmosferę jedności i przygody.
Rano pobudka, krótka modlitwa, następnie śniadanie i ekstremalny kulig - cieszę się, że nie straciłem oka :-)
Później jeszcze gra w halówkę i zostałem ogarnięty przez kompletny relaks.
Tak, tego było mi trzeba!

czwartek, 28 stycznia 2010

Mężczyźni w podstawówce - Józef




Dosłownie na dwa dni przed planowaną wyprawą zimową, wraz z Pawłem i Grzegorzem organizowaliśmy również zimowe wydarzenie, tyle że w prywatnej szkole podstawowej!

To już kolejne wspólne zmagania z małą grą aktorską, kleceniem na prędko ciekawej intrygi czy tworzenie skocznej i radosnej piosenki. A wszystko po to, żeby zaoferować dzieciom ciekawe i wesołe przeżycie w ramach imprezy karnawałowej. Ale również dla własnej przyjemności i zabawy, której nie brakuje szczególnie na naszych spotkaniach i próbach - najczęściej przy dobry
m piwie i "burzy mózgów" no i oczywiście podczas samego grania hehe.
Tym razem poszliśmy w klimaty górskie i umiejscowiliśmy nasze wydarzenie w Himalajach. Grzegorza pomysł na zamrożenie karabinków wspinaczkowych i wydobywan
ie ich z
lodu przez dzieci, za pomocą młotka - był przedni, jak się okazało w praktyce.
Pawła pomysł na zrobienie drogi z elementami małego wspinu dla dzieci, też całkiem nieźle wypalił.

Cóż, ja dołożyłem trochę Boba Marleya do naszej piosenki i było na prawdę z jajem :-).
Mogę tylko sobie pozazdrościć, że nie miałem takich imprez karnawałowych będąc uczniem podstawówki:-)