środa, 3 lutego 2010

Zimofa draka - Jacek

Po powrocie z tej wyprawy po raz pierwszy miałem problem, żeby powiedzieć czy byłem zadowolony czy nie. Kurczę po raz pierwszy brakowało mi słów. Dopiero kiedy Józef podesłał mi film zmontowany ze zdjęć z naszej wyprawy znalazłem odpowiednie słowo określające ten wyjazd - DRAKA.

Draka - potocznie rozróba, chryja, awantura, szarpanina, bitka Dokładnie takie mam wspomnienia z tego wyjazdu. Draka kojarzy mi się przede wszystkim z facetami i dokładnie taki był ten wyjazd - nie tylko z założenia, był męski i mocny od początku do końca.

A zaczęło się dla mnie klasycznie, czyli awarią samochodu. Kilkanaście dni przed wyjazdem padło wspomaganie kierownicy. Oddałem samochód do mechanika, który dość szybko sobie z tym poradził. Jako, że zajmowałem się zakupami i tym podobnymi rzeczami samochód był mi potrzebny. Szczególnie, że musiałem znaleźć gdzieś dętki na których mieliśmy robić kulig. Zacząłem obdzwaniać i objeżdżać rożne zakłady wulkanizacyjne. O dziwo, kiedy rozmawiałem z facetami i tłumaczyłem im po co mi te dętki, nie patrzyli na mnie jak na wariata, ale pomagali jak mogli. W końcu dotarłem do faceta, który obiecał mi załatwić super grube ruskie dętki, które odbierałem na jakimś osiedlu w środku nocy - jednym słowem DRAKA.

Jechaliśmy do Jabłonowa na dwa samochody. Plan był taki, jednym samochodem jadę ja, drugim Janek. Ja, Józef i Arek mieliśmy wyjechać o 18. Zapakowałem się z Arkiem i kiedy czekaliśmy już tylko na Józefa okazało się, że wspomaganie kierownicy diabli wzięli. Myślałem, że coś mnie trafi, miałem ochotę zadzwonić do swojego mechanika i zrobić awanturę, tyle, że nie miałem do niego komórki. W końcu po przyjściu Józefa zdecydowaliśmy się pojechać do Arka i pojechać jego samochodem.

Druga ekipa z Jankiem, Łukaszem, Stanisławem miała wyjechać o 20. Ale, najpierw chłopaki nie mogli się zebrać, a później mieli jakąś awarię więc wyjechali kilka godzin później - jednym słowem DRAKA. I tak już było do końca wyjazdu.

Po dotarciu z dużym opóźnieniem, przez zasypane drogi okazało się, że część planów wzięła w łeb - jednym słowem DRAKA. Rano też było ciężko ogarnąć całą ekipę, gdyż ciągle czegoś brakowało, ciągle po coś wracaliśmy - jak dla mnie DRAKA.

I ledwo przeszliśmy kilkaset metrów zaczęło się: rzucaniem gałami, skakanie w zaspy inicjowane przez animatorów wszelkich wyjazdowych szaleństw, czyli Janka i Łukasza - jednym słowem niezła CHRYJA. Do tego panowie zamiast pomóc Stanisławowi wydostać piłkę, która niechcący wykopałem na podwórko jakiegoś gospodarza, wrzucili Stanisława twarzą centralnie w zaspę, kiedy zawieszony na siatce próbował ją wyciągnąć. Jednym słowem niezła DRAKA.

Chwilę później toczyła się już regularna wojna na śnieżki, między ekipą która wdrapała się na myśliwska ambonę, a resztą dla której nie znalazło się miejsce. I tak już cały czas, po przejściu kilkuset metrów okazywało się, że Janek, Lukasz i czasem Arek toczą regularną bitwę w jakiejś zaspie śniegu. Ile tych bitew się rozegrało ciężko powiedzieć, ale było ich dużo, sam znalazłem się kilka razy w śniegu z Jankiem lub Łukaszem na klacie, którzy koniecznie chcieli mnie utopić w jakiejś zaspie:)

Pierwszy kulig, bo były w końcu dwa, to też było mocne wydarzenie. Jechaliśmy podczepieni do dużych sań, które były znów podczepione do ciągnika. Nie pamiętam ile sanek było podpiętych, ale sporo, a facet w ciągniku zachrzaniał ostro. Zaliczyłem jako chyba jeden z pierwszych jazdę na dętce podpiętej na samym końcu - i było ostro. Śnieg wchodził od spodu, sypał w oczy - ostra jazda- nic nie było widać. Zresztą po tym jak przesiadłem się na sanki nie było dużo lepiej, starałem się trzymać sanek i nie zlecieć z nich, a przy tej prędkości to nie był wielki problem. Zresztą kilka wywrotek było. Przez chwilę nawet zamarłem jak jadącemu na sankach przede mną Łukaszowi wciągnęło nogę pod płozę - zanim ciągnik zatrzymał się trochę to trwało i przez ten czas widziałem już oczyma wyobraźni, połamane kości. W życiu nie byłem na takim kuligu. Zresztą po wszystkim wydaje mi się, że niewiele brakowało aby ten kulig skończył się dla kogoś jakimś złamaniem, zresztą ranny był - Arek, który dostał centralnie w oko gałą od jakiegoś kolesia który jechał w dużych saniach. Niezła DRAKA.

Dużo jeszcze było ostrych sytuacji w trakcie tego wyjazdu i długo by o tym pisać, wspomnę więc już tylko o jednej historii. Drugiego dnia był plan abyśmy na dętkach które mieliśmy, pozjeżdżać z górki która miała być w okolicy. Niestety okazało się, że nie dało rady. Śnieg był za mało ubity, część ekipy wróciła więc po samochód Janka, którym postanowiliśmy zrobić drugi kulig. Zostałem Ja, Józef, Łukasz, Arek i Stanisław. Nie pamiętam już kto wpadł na pomysł, aby związać wszystkie dętki, wsadzić kogoś do środka i spuścić z góry. Zresztą nieważne, pomysł był totalnie od czapy, ale oczywiście zrobiliśmy to. A odważnym, który zdecydował się na ten totalnie odjechany eksperyment był Łukasz. Pierwsza próba zapowiadała już ostra jazdę, a było to zaledwie kilka metrów. Za drugim razem Łukasz stoczył się do końca. Nie będę ukrywał wyglądało to na czysty obłęd i nie wiem jak chłopaki, ale ja do końca nie wiedziałem czy nie skończy się to jakąś totalną chryją. Na szczęście nasz pilot oblatywacz wyszedł z tego bez uszczerbku na zdrowiu.

Po prostu draka goniła drakę i tak przez cały wyjazd.

Ach i taka ciekawostka. Przed wyjazdem mieliśmy w głowie z Józefem trochę planów pod kątem tego wyjazdu, ja nawet miałem nie tylko plany, ale koperty z przygotowanymi zadaniami, zabawami itp. Ale na tydzień wcześniej przemodliliśmy cały wyjazd i na koniec otworzyliśmy losowo pismo, żeby zobaczyć co Bóg chce nam powiedzieć odnośnie tego wyjazdu. I wiecie co to był fragment o ile dobrze pamiętam z Ezechiela, mniej więcej w tym tonie. Wy sobie planujcie, a ja i tak zrobię swoje! I tak dokładnie było, mieliśmy mnóstwo planów, a wszystko szlo, ale czesto obok tych naszych zamierzeń. W sumie ze stałych elementów naszego planu, udało nam się dokładnie to co zapisaliśmy zaraz po przyjeździe na tablicy. Czyli laudesy i śniadanie. Reszta była po prostu DRAKĄ.

No i na zupełny koniec:
Dzięki wielkie Zwierzak i reszta ekipy z Jabłonowa za zaangażowanie i pomoc. Stanisław, czasem już nie miałem sił słuchać twoich sporów, ale mimo to dzięki za ferment i za dobrą rozmowę w drodze powrotnej. Arek super było pogadać. Józef dzięki za pociągnięcie wyjazdu. Łukasz, Janek - jak kiedyś na świecie będzie prawdziwy kryzys energii to będziecie na to lekarstwem, dawno nie spotkałem facetów z takimi zapasami energii. Ach i jeszcze Janek dzięki za stalowe nerwy, gdyby nie ty to nasz powrót mógłby skończyć się totalną draką. Paweł, Maciek - dzięki za wspólną grę, mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja lepiej się poznać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz