poniedziałek, 10 maja 2010

wędkarze


To był niesamowity wyjazd. Piękna pogoda choć ryby kiepsko brały. Za to spędziliśmy czas na długich rozmowach. Niestety na drugi dzień miałem pracę i trzeba było się zbierać. Zanim rozłożyliśmy wędki, rozbiliśmy namiot i zainstalowaliśmy się na dobre - zdążyliśmy się zmęczyć. Nasza miejscówka (łowisko) okazało się niedostępne. Poziom wody w rzece jeszcze wysoki. Nie mając samochodu terenowego grzęźliśmy w błocie. Kilkaset metrów przed celem zmuszeni byliśmy zawrócić. Zasięgnąwszy języka u miejscowych, którzy pomykali na krosowych motocyklach dowiedzieliśmy się, że dalej to tylko, tak jak oni - albo traktorem. Zanim znaleźliśmy dogodne miejsce (Bogdan jak zwykle wybredny :-)) nie miałem już siły rozładowywać sprzętu z auta. Okazało się, że zdążyliśmy w samą porę - już zaczęło zmierzchać. Ponieważ ryby słabo brały, rozpoczęliśmy płomienne rozmowy o życiu, o tym co nas trapi, co jest ważne i cenne. Panowie dzielili się swoimi doświadczeniami z wychowywania swoich dzieci, pokonywania kryzysów małżeńskich ...
Oczywiście nie obyło sie bez ostrych starć, różnicy zdań i opinii, na wiele wiele tematów. Wreswzcie temat najistotniejszy - wiara. W tej kwestii myślę, że byliśmy zgodni :-) Znów doświadczyliśmy, że brakuje nam wiary.
Były to dla mnie po3bne chwile spędzone ze starszymi mężczyznami przy ognisku.
Następnego dnia około 8-mej wybrałem się na samotną wyprawę w drogę powrotną. Kierowca struł się mięsiwem - a może słaba wódka była i po prostu miał potwornego kaca? i nie mógł mnie podwieźć do najbliższego przystanku PKS. Racjonalnie mierząc, to nie miałem szans na dotarcie do Warszawy i zdążenie do pracy. Całą niemalże godzinę szedłem brzegiem rzeki przedzierając się przez chaszcze, krzaki i inne atrakcje. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie dojdę brzegiem do najbliższego mostu, który wydawał się bardzo blisko. Zawróciłem. Ominąłem moczary i przez szczere pola biegłem ( trochę na czuja, a trochę na nos he..he...). W końcu dotarłem do jakiejś przyjemnej wioski, ale nie potrafiłem zorientować się gdzie jestem. Wiedziałem tylko gdzie mam dojść i nic więcej. Miejscowi pokręcili głowami i powiedzieli, że tam, gdzie chcę się dostać to bardzo daleko. Jak nie złapie kogoś, kto mnie podrzuci to będę szedł pół dnia! Kilka kilometrów jeszcze przebiegłem i zatrzymałem się, bo było na co popatrzeć. Krajobraz jak z bajki. Łąki, kwiaty, wielkie drzewa dające przyjemny chłód, gdyż słońce paliło. W końcu doszedłem do jakiejś drogi asfaltowej. Samochody jechały, owszem ale w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie jadący z naprzeciwka samochód dostawczy zatrzymał się. Kierowca otwiera okno i pyta się którędy do... Nawet nie pamiętam nazwy, ale prędko uciąłem i wyjaśniłem, że sam nie wiem gdzie jestem. Facet wyciąga mapę i głowi się. Krąży po tej okolicy już dosyć długo i nie wie gdzie jest. Nieźle pomyślałem. Trzeba będzie dzwonić do pracy, że nie zdążę na czas. Postanowiłem jednak zwrócić się do Najwyższego w prostych słowach - jak chcesz to na pewno zdążę. Tylko mi pomóż, bo sam nie dam rady. Za 10 minut omal nie przejechał mnie kolejny samochód dostawczy. Tym razem z luzacko nastawionym do życia typem. Wsiadaj brachu - ryknął. Nie zastanawiając się wsiadłem i wyjaśniłem, że śpieszę się do pracy. Nie pamiętam czy kierowca pocisnął pedał gazu do dechy, ale w niecałą godzinę, ba ... może nawet 40 minut byłem na miejscu. To znaczy na przystanku PKS w małej miejscowości. W między czasie zdążyłem dowiedzieć się, że uprzejmy kierowca jakiś czas temu kupił działeczkę nad rzeką, ale nie znalazł jeszcze czasu, żeby powędkować. A kupił ją z myślą właśnie o tym. Ciekawe jak się ludziom różnie wiedzie. Najważniejsze, że Najwyższy zadziałał i na prawdę zdążyłem. Zdążyłem jeszcze w przydrożnym sklepie kupić jogurt i drożdżówkę.
Tak to był dobry wyjazd - choć wracałem tylko z kilkoma rybami -:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz