poniedziałek, 28 września 2009

Volontariat


W ostatni weekend odbywała się wielka akcja organizowana przez Banki Żywności pod hasłem Podziel się posiłkiem.

Bardzo dziękuję za wsparcie akcji Rafałowi i Jankowi.Panowie super, że można na Was liczyć!!

Jacek
Przyznam, że oczywiście jak już trzeba było ruszać miałem dość duży opór, najzwyczajniej nie chciało mi się iść, tym bardziej, że ten weekend szykował się dość intensywny, po takim samym tygodniu. Na szczęście ostatnie pół roku nauczyło mnie, że jak pojawia się opór to znaczy, że szykuje się coś dobrego i ważnego. Dlatego nie zważając na niechęć i zmęczenie po prostu zapakowałem się do samochodu i pojechałem po Rafała. O 13 mieliśmy już być w Tesco na Kabatach. Podział pracy był następujący, jedna osoba stała przy koszu za kasami, do którego ludzie wrzucali produkty - zadaniem tej osoby stojącej było przyjmowanie produktów, rozdawanie naklejek, drobnych gadżetów i uśmiechów. Druga osoba miała stać przy wejściu na sklep, rozdawać ulotki (które skończyły się m,momentalnie) i zachęcać ludzi do udziału w akcji. Biorąc pod uwagę, że od lat pracuję w sprzedaży na hasło, że mam podchodzić do ludzi i zachęcać ich do wzięcia udziału w akcji - pojawił się we mnie totalny opór. Na szczęście ten obowiązek na początek wziął na siebie Rafał. Ja stałem przy koszu i odbierałem rzeczy. To było niesamowite doświadczenie. Rozdawałem naklejki, gadżety, lecz przede wszystkim uśmiechy, próbując na wszelkie możliwe sposoby dziękować ludziom. Z tym akurat nie mam problemu, więc to był naprawdę niesamowity czas.
Największe wrażenie zrobiło na mnie 3 facetów. Jeden z nich podjechał z wózkiem pełnym reklamówek z jedzeniem i zaczął mi to wszystko dawać. Kiedy z nim rozmawiałem powiedział, że córka prosiła go o to, więc przyszedł. Co tu dużo mówić, niesamowita córka i niesamowity ojciec.
Później pojawił się jeszcze jeden facet, który też oddał wszystko co miał w wózku. Olbrzymie wrażenie zrobił też na mnie staruszek który podjechał do mnie, miał kilka rzeczy w wózku, widać było, że nie ma za dużo pieniędzy. Nie mógł sobie jednak darować, że nic nie kupił dla dzieciaków, gdyż do tej pory, za każdym razem brał udział w takich akcjach. Na sklepie było mnóstwo ludzi, nie miał sił stać po raz drugi w kolejce, musiał też szybko wracać do domu aby coś zjeść gdyż jest cukrzykiem. Odjechał zły na siebie. Po kilku minutach znów go zobaczyłem podszedł do kasy naprzeciwko mnie i zaczął pytać osoby stojące przed kasą, czy mogą odsprzedać mu jakieś produkty do zbiórki. Nikt się nie kwapił. W końcu razem z kasjerką wpadli na pomysł, że może coś do jedzenia dla dzieci jest wśród produktów, które czasem ludzie zostawiają przy kasie - i to był strzał w dziesiątkę - obszedł kilka kas i wrócił do nas. Szacunek!
A później nastąpiła zamiana. Zastąpiłem Rafała, z początku było ciężko, ale w końcu postanowiłem niczym się nie przejmować i w sumie było ok. Podchodziłem do ludzi, bez skrępowania, pomagała mi w tym świadomość, że mogę zrobić coś dobrego:)
To był dobry czas, już dawno tyle się nie uśmiechałem do ludzi:)

No i chłopaki, Rafał, Janek - szacunek!

Wojownicy na rowerach

Józef
Czwartkowym popołudniem, 10 września wyruszyliśmy z Waldemarem do Ząbek po Bogdana. W Apostolicum zamocowaliśmy nasze rowery na bagażnik samochodu i po krótkiej rozmowie (wszyscy znamy się z pielgrzymki na Jasną Górę z grupą KARAN), wspólnie wyruszyliśmy na rajd rowerowy. Trasa przebiega następująco: Bogucic/k. Radomia - Kielce - Święty Krzyż - Kielce - Bogucic - około 34o km. Czas: piątek rano - niedziela wieczór. Uczestnicy: grupa pacjentów KARANU. Organizator; Waldemar, zapalony rowerzysta.
Dojeżdżamy do Bogucina. Na miejscu sprawdzamy stan techniczny rowerów i przeprowadzamy drobne naprawy, a w zasadzie ja asystuję, a Waldemar z Bogdanem ciężko pracują. Panowie mają doświadczenie i potrafią odpowiednio ustawić asortyment w rowerze. Wraz z Bogdanem mocowaliśmy się chyba z godzinę z mocowaniem sakwy do kierownicy jednego z rowerów! Kładziemy się spać po północy. Jestem bardzo zmęczony (kolejny wyjazd rozpoczynam po nocnym dyżurze w Ośrodku) Waldemar niestrudzony został w warsztacie aby wymieniać klocki hamulcowe, w rowerze którym miałem jechać.
Pobudka 6'00. Pacjenci Ośrodka wykonują poranna rozgrzewkę, przewidzianą w rytmie dnia. Część z nich zajmuje się końmi i małym gospodarstwem. Krótkie śniadanie wraz z pacjentami. Waldemar z Bogdanem kończą przygotowywać ostatnie rowery, ja dopompowuję powietrze, w co najmniej 30 rowerach - łatwo nie jest. Robi się wesoło. Przyjechali pacjenci z Radomia. Wszystko się przeciąga. Mamy już 3 godziny opóźnienia. Wreszcie po 10 wyruszamy, w składzie 16 osób, grupę prowadzi Bogdan - który ma szczegółowe mapy trasy, przypięte do sakwy rowerowej. Ja spinam grupę jadąc na końcu, w niewygodnej koszulce odblaskowej. Waldemar z podpiętą do roweru jednokołową przyczepką - jadąc obok, ogrania całość grupy, śmigając jak wicher. Raz jest na przedzie, to znów w środku, na tyłach. Dba aby grupa nie rozciągała się niepotrzebnie. Jedzie również z nami jedna kobieta - terapeutka Ania, którą przyjechała z pięcioma pacjentami z Ośrodka w Elblągu. Ania objechała rowerem, w przeciągu kilku lat kilka, tysięcy kilometrów, na różnych kontynentach. Była w peruwiańskich Andach, nad Jeziorem Wiktorii w Afryce, zaliczyła norweskie fiordy, piękne tereny w Kanadzie, Australii i już nie pamiętam gdzie jeszcze była rowerem. Niezła historia!!!
Wracając do naszej wyprawy - dziennie przemierzamy średnio ponad 100km, noclegi mamy zapewnione - śpimy na Karczówce w Kielcach goszczeni przez Pallotynów. Na trasie dojechał do nas Jarek, który wiezie nasze bagaże oraz prowiant. Częstuje nas wodą, która schodzi litrami. Na pace ma również załadowany swój rower, aby wjechać z nami na Święty Krzyż. Na jednym z postojów, w ciekawej miejscowości zwiedzamy z zewnątrz niestety, gotycki kościół z początków XVw. Niektóre elementy wykonane zostały z piaskowca, natomiast w środku można było dostrzec niewyraźnie, poprzez kraty - sklepienie gwiaździste. Bogdan z wykształcenia grafik - twierdzi, że to fenomen architektury na tych ziemiach i w tak pospolitym miejscu.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było mi ciężko. Nie jestem przyzwyczajony do kilku niuansów: jazdy w dużej grupie, spodenek z tzw. pieluchą i kasku, który później okazał się bardzo istotny. Wydolność pacjentów jest zróżnicowana, więc po jakimś czasie niektórzy tracą siły. Jeden z chłopaków wymiękł całkowicie - nogi mu siadły i miał skurcze mięśni. Jednak, według nas to raczej problem psychiki i niechęć do przełamywania trudności, wynikający z choroby uzależnienia. Dlatego, żeby nie psuć nastawienia pozostałych uczestników, trzeba chłopaka odwieźć do Bogucina. Rano dojeżdża do nas Leszek, swoim Land Roverem. Zrezygnował z polowania, aby móc z nami wjechać rowerem na Święty Krzyż. Leszek zaintrygował mnie swoimi zainteresowaniami myśliwskimi. Obiecał też, że zabierze mnie na jakieś polowanie. Kiedy to nastąpi? Zobaczymy.
Wracając do rajdu, był owocny zarówno w przeżycia krajoznawcze jak i ciekawe dla mnie rozmowy z mężczyznami. Przejeżdżając przez rozliczne wioski zastanowił mnie fakt - tymi, którzy byli poruszeni i zaciekawieni naszą obecnością były w większości starsze kobiety.,babcie w finezyjnych chustach na głowie. Jedna z nich wychodząc nam naprzeciw wprost powiedziała, aż musiałam wyjść na szosę, żeby zobaczyć co to za zbiegowisko na zakręcie (w tym czasie my zatrzymaliśmy się rozważając dalszą trasę). Babcia zaczęła tłumaczyć Jarkowi gdzie jesteśmy, jak dalej jechać, gdzie skręcić itd. Przypatrując się z boku całemu wydarzeniu, rzuciłem do Bogdana - i oto można zobaczyć kto rządzi w rodzinie! Rozmowa potoczyła się w ten sposób, że trochę śmiechem, trochę na poważnie, a nawet o zgrozo stwierdziliśmy, że jak babcia nosi jako jedyna "spodnie w domu" i w dodatku w rodzinie, to potem widzimy takich nieobecnych mężczyzn. Tematy dotykające męskości pojawiały się samorzutnie. Jadąc dalej zastanawiałem się głośno, gdzie Ci mężczyźni się podziali. Znów widzimy tylko kobiety, ciężko pracujące. Odpowiedź przyszła sama. Chłopi młodzi i starzy chowali się za jakimiś budkami, kioskami żłopiąc tanie piwo - które mnie akurat nie przypada do gustu. Wolę jakieś lokalne, albo przynajmniej ciemne, pszeniczne, najlepiej klasztorne - niestety do dyspozycji są tylko importowane. Wracając do widoku chłopów żłopiących piwo - spojrzenia mieli mętne i znużone - pytanie od czego? Na pewno nie tylko od piwa. Bogdan rzucił do mnie - oto co nuda robi z człowieka! Jak nuda - byłem zdziwiony? Tyle roboty w polu, jeszcze nie wszystko zrobione po żniwach, jeziora, piękne lasy, łąki i na dodatek jest czym oddychać w porównaniu z Warszawą. Jednak żeby to docenić trzeba zmienić optykę, a niestety patrząc w szklany ekran telewizora, komputera nie da się tego zrobić lekko i bez wysiłku. Na rajdzie nudy nie było, a powiem więcej wrażeń mieliśmy co niemiara, także tych trudnych, w których lała się nawet krew! Krzysztof - wychowawca z Bogucina przeliczył się z prędkością zjeżdżając ze stromej góry i nie wyrobił się na zakręcie. Wyskoczył przez kierownicę i upadł na kamieniste podłoże, uderzając w nie głową. Na szczęście oprócz dużej ilości krwi z nosa rozpryskującej się dookoła, nic nie stracił. Pożyczony kask - dobrej jakości - uratował mu życie - stwierdził Waldemar. Wezwaliśmy pogotowie i już za 20min Krzysztof żegnał nas siedząc w karetce. Po przeprowadzeniu badań w kieleckim szpitalu okazało się, że chłop zdrów i nic mu nie zagraża. Wieczorem Leszek odwiózł go do Bogucina żegnając się z naszą ekipą. Oprócz tej sytuacji nie wydarzyło się już na szczęście nic niepokojącego. Czas był naprawdę dobry. Mogliśmy zmierzyć się ze zmęczeniem, pragnieniem, swoimi siłami i stanem ducha. Byłem zdziwiony, choć nie zaskoczony, kiedy w drodze do Bogucina, zmęczeni już ostro (narzuciliśmy sobie długi etap bez postoju aby dotrzeć przed zmrokiem do celu) pacjenci rozpoczęli głośno śpiewać znaną mi dobrze nutę z pielgrzymki - Wojownicy Pana - w rytmie Buffalo Sldier - Boba Marleya. Skąd oni mieli jeszcze siły? Dołączyłem do śpiewu. Pomyślałem sobie, że musimy sprawiać niezłe wrażenie w połączeniu z tym śpiewem, przemykając zwartym peletonem. A śpiewaliśmy na całe gardło:
Wojownicy Pana!
Nie zabijają!
Oni walczą miłością
Duchową amunicją
Weż udział w trudach
I przeciwnościach
Jako dobry żółnierz
Jezusa Chrystusa

Bardzo cieszę się, że rower okazuje się dla mnie kolejnym narzędziem do tego aby przezywać intensywnie czas, rozmawiając o ważnych sprawach i dzieląc się swoim doświadczeniem życiowym, w gronie innych mężczyzn. Zatem rower nie jest tylko do tego, żeby wyciskać poty - choć i to czasem pomaga.

wtorek, 8 września 2009

Pieniny_wyprawa z przyjacielem_sierpień_2009

To był dobry wyjazd. I cieszę się, że mogliśmy pojechać razem z Darkiem. Już nawet nie pamiętam kiedy udało nam się gdzieś razem pojechać. Cieszę się bo w Pieninach byłem ostatnim razem w dzieciństwie i zapomniałem, że tuż obok moich rodziców są tak przepiękne góry. Cieszę się też z tego, że wielką frajdę daje mi chodzenie po górach, że ten trud wspinania nie jest dla mnie czymś bezsensownym, ale czymś na co mam wielką ochotę. I co daje mi wielką frajdę. Cieszę się, że nie odpuszczałem, że pomimo zmęczenia, chciałem iść dalej. Cieszę się też z tych krótkich momentów kiedy mogłem modlić się, mając przed sobą te wszystkie niesamowite widoki.


Na ostatni tydzień sierpnia zaplanowałem ostatnie dni swojego wakacyjnego urlopu. Nie miałem ochoty znów, gdzieś jechać samemu. Okazało się, że mój przyjaciel Darek ma jeszcze trochę wolnego i tak jak ja chciał gdzieś wyjechać. Umówiliśmy się więc na kilkudniowy wyjazd w góry. Darek potrzebował tylko weekendu aby uzgodnić to z żoną. Mieliśmy wyjechać w czwartek i wrócić w niedzielę. Nie był to idealny termin, gdyż w niedzielę miałem mieć konwiwencję, ale zdecydowałem się. Darek zadzwonił w poniedziałek z dobrą informacją - jedziemy! Tylko, że chciał abyśmy wyjechali już w poniedziałek. Byłem zaskoczony, gdyż wyobrażałem to sobie inaczej i w pierwszej chwili miałem duży opór i powiedziałem, że muszę pomyśleć. Dopiero po odłożeniu słuchawki dotarło do mnie, że czasem tak mam, że kiedy coś ułożę sobie w głowie, to trudno jest mi otworzyć się na coś innego. Ale na szczęście, już od dłuższego czasu to widzę i otwieram się na to co dostaję zamiast trzymać się uparcie swoich pomysłów.

Wyjechaliśmy po pracy, przenocowaliśmy u moich rodziców w Busku, rano ruszyliśmy w dalszą drogę Wstaliśmy o siódmej, zjedliśmy szybkie śniadanie, zrobione przez mamę i ruszyliśmy, do celu zostało nam 170 kilometrów.

Największą niespodzianką drogi z Buska do Szczawnicy był przystanek w Łącku. Darek sędziował kiedyś mecz w okolicach, a gospodarze na koniec dali mu butelkę śliwowicy, którą w Łącku produkuje się od wielu lat. Śliwowica jest wytwarzana w warunkach domowych, jest tzw. bimbrem, a jej produkcja jest oficjalnie nielegalna. Ale, że jest to produkt wpisany na listę produktów tradycyjnych i ma olbrzymią renomę, oficjalnie nikt nie ściga produkujących i kupujących. Śliwowica ma 70% alkoholu i jak jest napisane na etykiecie "daje krzepę, krasi lica, nasz łącka...
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym sklepie, choć wiadomo było, że w sklepie oficjalnie na pewno jej nie kupimy, ale trzeba było zrobić mały rekonesans. Udało mi się wypatrzyć schowany za pudełkami kawałek kartonu, wyklejony nalepkami z butelek po.... I wtedy wiedziałem, że jesteśmy na tropie. Sprzedawczyni oczywiście powiedziała, że u niej absolutnie nie, ale zaproponowała abyśmy poszli obok do sklepu RTV. Uśmiechnęliśmy się z Darkiem do siebie i poszliśmy do sklepu RTV który był obok. Taki mały, lokalny sklepik, kilka telewizorów, jakieś radyjka, anteny i tym podobne pierdółki. Ale na szczęście z pod lady, można było dostać coś extra. Wzięliśmy więc małą baterię, na spróbowanie i prezenty, na wyjątkowe okazje.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Kwaterę znaleźliśmy błyskawicznie i to w dobrym miejscu, gdyż blisko wejścia na szlak. Zostawiliśmy bagaże, była dwunasta. Ruszyliśmy. Ten dzień, ze względu na późno porę miał być raczej rozgrzewką. Początek był jednak od razu ostro pod górę. Wspinaliśmy się na Sokolicę 747m. Podejście dość ostre, szczególnie dla ludzi takich jak my którzy nie często chodzą po górach. I tu wreszcie przydały się te moje ostatnie tygodnie jazdy na rowerze. Szedłem powoli, krok za krokiem, ale cały czas do przodu. I szło mi się dużo lepiej niz rok temu, kiedy chodziliśmy po górach z Jankiem. Po godzinie dotarliśmy na Sokolicę. A tam zobaczyłem przepiękną panoramę Pienin z wijącym się w dole Dunajcem. Dla takich widoków warto wdrapywać się na każdą górę. W takim momencie zapomina się cały ten trud wspinania się. W takich chwilach ja zapominam o wszystkim, co zostało na dole. Darek chciał zostać, na szczęście udało mi się namówić go aby poszedł ze mną jeszcze kawałek na pobliski szczyt Czertezik 772m. I stąd Darek już nie chciał iść dalej. Na szczęście znamy się długo, więc nikt nie musiał niczego udowadniać.
Posiedziałem trochę z Darkiem i postanowiłem ruszyć dalej, w stronę Trzech Koron. Było późno, około trzeciej, nie wiedziałem dokąd dotrę, ale chciałem iść dalej. Umówiliśmy się zatem, że będę szedł dalej przez jakieś półtorej godziny, a później wrócę, aby zdążyć przed ostatnią odprawą na drugi brzeg Dunajca. Może jeszcze rok, dwa lata temu zostałbym tam razem z Darkiem, ale przez ostatni czas trochę pozmieniało się w moim życiu, więc chciałem iść dalej, chciałem ten dzień spędzić w drodze. Nie zdążyliśmy zjeść obiadu. W plecaku, też nie miałem zbyt wiele do jedzenia, a i wody została mi tylko mała butelka, a pieniędzy prawie w ogóle. Po dwu godzinach znalazłem się na polanie tuż przy wejściu na Trzy Korony. Myślałem aby wrócić, gdyż chciałem abyśmy weszli tam razem z Darkiem. Nie udało mi się jednak dodzwonić, więc w końcu postanowiłem, że skoro jestem tak blisko, to wchodzę. To było drugie po wejściu na Sokolicę ostre podejście. I w końcu znalazłem się na szczycie. Widoki jak to mówią bez szaleństw. Na pewno nie tak piękne ja z Sokolnicy i Czertezika. Ale udało się dotrzeć na szczyt i to było najważniejsze. Wracając wygrzebałem ostatnie parę złotych które starczyły na dwa kawałki sera od kobiety która stała przy szlaku.
Tuż koło siódmej znalazłem się na dole, tyle, że byłem sam, a po drugiej stronie nie było widać nikogo kto miałby ochotę zabrać mnie na drugi brzeg. Sprawdziłem na tablicy, na szczęście przeprawy miały być do dwudziestej. Mijały minuty, a po drugiej stronie nikt nie pojawiał się. Na szczęście w pewnym momencie z gór zeszłą jakaś kobieta, odetchnąłem. Przez chwilę przeraziła mnie bowiem myśl, że będę musiał wrócić z powrotem na górę i poszukać innej drogi do Szczawnicy, a na to nie miałem sił. Po jakiejś pół godzinie na szczęście po drugiej stronie ktoś zaczął się ruszać. I już poczułem się prawie jak w domu. Wieczór spędziliśmy szukając miejsca gdzie można zjeść jakiś obiad, ale po długim spacerze okazało się, że wszystkie otwarte knajpy, w zasięgu naszej kieszeni serwują tylko włoskie jedzenie. Dla mnie to paranoja. Jadę w góry, a tam na każdym kroku, knajpy z włoskim jedzeniem, nie rozumiem. Nie wiem jak inni ale ja nie jadę w góry aby jeść włoskie jedzenie. w końcu nie mieliśmy innego wyjścia i moje plany odnośnie pysznego góralskiego jedzenia skończyły się na pizzy z kiełbasą.

Drugiego dnia wstaliśmy wcześnie. Tym razem mieliśmy w planie spędzić cały dzień w górach. Rano wyrwałem się tylko na laudesy, a później ruszyliśmy do Cervenego Klasztoru. Małej miejscowości, po słowackiej stronie, oddalonej o 10 km od Szczawnicy. Szliśmy wzdłuż Dunajca i znów mieliśmy przepiękne widoki. Dla mnie chodzenie po górach ma to do siebie, że zamiast patrzeć wokół siebie, patrzę pod nogi, aby nie przewrócić się i czasem po prostu ze zmęczenia. Tylko czasami w drodze na szczyt zatrzymuje się, aby popatrzeć na to co wokół. Spacer po płaskim, a tak był teren po drodze do Czerwonego Klasztoru, to zupełnie inna jakość. Można było po prostu oglądać te wszystkie przepiękne widoki, wokół nas. Dotarliśmy do campingu w Czerwonym Klasztorze i kiedy Darek poprosił mnie o zrobienie zdjęcia nagle przede mną ukazał się niesamowity widok na Trzy Korony. Rewelacja!
Ze Słowacji postanowiliśmy wracać do Polski przez góry. Po prawej minęliśmy Trzy Korony i zaczęliśmy wspinać się na szlak który doprowadził nas w końcu znów do Czertezika i Sokolicy gdzie posiedzieliśmy trochę podziwiając widoki. Tym razem nie miałem ochotę iść dalej. Mieliśmy w końcu w nogach kilkanaście godzin, więc widok był najlepszą nagrodą za trud całego dnia.

Po powrocie udało nam się wreszcie zjeść coś regionalnego, porozmawiać i pójść jeszcze na długi spacer.



sobota, 5 września 2009

Dziennik wędkarza 31.08-02.09.2009

Józef
Wczesnym rankiem (jak na Warszawę) o godz. 7 wyruszyłem z Józefowa do Warszawy (miałem dyżur nocny w Ośrodku Wychowawczym). Na Pradze czekał już na mnie Bogdan, z załadowanym po brzegi samochodem. Kierunek Legionowo. Pojechaliśmy na początek po brata Bogdana - doświadczonego wędkarza. Tam uzupełniliśmy prowiant i zapakowaliśmy sprzęt Tadeusza. Docelowo jechaliśmy w zakole Narwii, niedaleko miejscowości Różan. Kilka słów na przywitanie i rozmowa o zanętach kupionych po drodze. Pogoda dopisała, było słonecznie, wiał delikatny wiaterek. Trzy tygodnie wcześniej w tym samym miejscu Bogdan z bratem łowili, ale ryby brały słabo. Rozbiliśmy się nad łowiskiem. Po rozłożeniu namiotu, uzbroiliśmy wędki na grunt, zarzuciliśmy je, a w między czasie poszliśmy szukać gałęzi na ognisko. W pobliżu rzeki była niewielka otulina leśna.
Od właściciela pobliskiej działki pożyczyliśmy łódkę. Razem z Bogdanem wypłynęliśmy na rzekę. Zacumowaliśmy przy niewielkiej wydmie. Musieliśmy tylko oczyścić ją z różnych roślin, aby nie przeszkadzały nam podczas zwijania żyłki. Woda była w tym miejscu do pasa, a że rośliny wyrywaliśmy z korzeniami, zmęczyliśmy się przy tym nieźle. W pewnym momencie natknęliśmy się na grubą żyłkę wijącą się przy dnie. Przez moment myśleliśmy, że może to sznur od sieci kłusowników, ale nie mogliśmy jej wyciągnąć. W końcu przy pomocy wiosła udało nam się ją przerwać. Mogliśmy zacząć łowić. Już po pierwszym braniu Bogdanowi zerwał się sporej wielkości okoń. Później przez długi czas nie udało nam się złowić niczego, poza małymi uklejkami. Tadeusz też nie był zadowolony z rezultatów. Upłynęło kilka godzin "ciszy na wodzie i pod wodą" Ruszyliśmy więc łodzią w górę rzeki. Był silny nurt, łódką ciężko było sterować. Bogdan świetnie manewruje - trochę się na tym zna (można by pomyśleć, patrząc na jego "dziary" na rękach, prawie jak u rasowego marynarza). Moim zadaniem było tak prowadzić łódkę, żeby spiningista miał przestrzeń do częstego zarzucania i zwijania żyłki. Szło mi dobrze, choć muszę przyznać, że wiosła kajakarskie lepiej leżą mi w rękach. Bogdan przy okazji tłumaczył jak zarzucać, zwijać, podrywać, a przede wszystkim jak dobrać właściwą przynętę. Choć nie złowiliśmy niczego, był to dobry czas lekcji wędkowania. Po dotarciu do brzegu okazało się, że nie tylko nam nie poszło. Tadeusz złapał tylko kilka płoci. I tak do wieczora.

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, dyskutując o różnych sprawach, sącząc leniwie piwo. Przezbroiliśmy wędki na tzw. żywca - czyli na haczyk założyliśmy małe, żywe rybki. Zostawiliśmy wędki na noc, licząc, że może skuszą jakiegoś drapieżnika (sandacza, okonia lub szczupaka). Uzbroiliśmy też wędkę na suma, zakładając na hak dużego robaka tzw. rosówkę.
W trakcie rozmowy przy ognisku dzieliliśmy się naszymi problemami, trudnościami w pracy, w domu, w relacjach z żoną, znajomymi. Rozmawialiśmy też o naszej kondycji duchowej, o miejscu Boga w naszym codziennym życiu, które coraz częściej jawi się nam w tęczowych kolorach:) Z Bogdanem jesteśmy w jednej wspólnocie, więc rozmawialiśmy też o naszych doświadczeniach w relacji z innymi braćmi. Super, że możemy razem rozmawiać. Tadeusz przysłuchiwał się naszym rozważaniom. Dopiero kiedy zapytaliśmy go dlaczego nie ma na tym wyjeździe jego synów - odpowiedział lakonicznie - mają swoje sprawy, choć jeden niedawno wyrobił sobie kartę wędkarską. Od razu przypomniało mi się moje dzieciństwo. Nie mogłem chodzić z ojcem na ryby, bo rodzice żyli w separacji, ojca praktycznie nie widywałem. Dobrze, że mogłem chodzić na ryby z bratem mamy, wujkiem Gerardem. Lubiłem te nasze wypady na karasie i karpie. To były niezapomniane chwile. Pamiętam do dziś jak wracaliśmy z pełnym wiadrem ryb, dumni z siebie, a ciocia wzdychała - Oj tyle ryb...chyba całą noc będę musiała je smażyć.
Niestety wujek i mój ojciec już nie żyją. Więc choć bardzo bym chciał ,nie jestem już w stanie nadrobić z nimi tego straconego wspólnego czasu.
Więc kiedy słucham Tadeusza złoszczę się w duchu na jego synów, którzy nie wykorzystują szansy na bycie ze swoim ojcem, może dlatego, że ja tej szansy nie miałem. Na szczęście Bóg jest wierny i daje mi innych mężczyzn, z którymi mogę łowić, ucząc się życia, słuchając ich historii - o tym jak oni sami zmagają sie z rolami które pełnią w życiu jako ojcowie, mężowie, pracownicy, bracia we wspólnocie. To ciekawe. Przeżyłem już sporo wypraw z moimi kolegami, śpiąc pod gołym niebem, przemierzając w deszczu niezliczone kilometry, chodząc w sandałach po śniegu, topiąc kajak na środku jeziora, gubiąc kolegę w jaskini. Było świetnie - tak po męsku - dużo przygód, ryzyka, odwagi pełnej nierozwagi.
Dziś jednak, mam wrażenie, że nadszedł dla mnie czas dojrzewania w męskości. I co ciekawe może nie potrzebuję do tego tej dawki adrenaliny?, ale np. czasu spędzonego ze starszymi mężczyznami - wśród których czuję się dobrze. Z jednej strony czuję się nieswojo. Zwracają mi uwagę, udzielają rad, poprawiają, tłumaczą, ale też wspierają i doceniają. Przyzwyczaiłem się do tego, że to ja robię takie rzeczy, więc może stąd momentami czuję się dziwnie. Lecz z drugiej strony - czuję się z tym dobrze i tego właśnie potrzebuję. Jak pisze J.Eldredge - potrzebuję wprowadzenia w świat męski przez starszych mężczyzn! - inaczej nie dowiem się jak można żyć w małżeństwie, jak to jest być ojcem, jak łowić ryby, naprawiać rower. Nie dowiem się tego od kobiet, czy facetów, którzy wyręczają się innymi w załatwianiu swych spraw, podejmowaniu decyzji, nie dowiem się tego od facetów którzy znają życie z internetu i gier video. Nie dowiem się tego od mężczyzn dla których ojciec nie był nigdy autorytetem w żadnej kwestii, lub tak jak w moim przypadku, nie był obecny w ich życiu. (zob. J. Eldredge Dzikie serce)

Wracając do wyprawy. Po długich rozmowach, zmęczony wsunąłem się w śpiwór, Bogdan zrobił to samo. Tylko Tadeusz postanowił czuwac nad wędkami przez całą noc, podsypiając tylko w samochodzie. zasnąłem. Nad ranem usłyszałem głos Tadeusza, który wołał coś w tym stylu: Panowie, niech no jeden tu przyjdzie i mi pomoże. Przetrałem oczy. Zobaczyłem, że Bogdan smacznie śpi. Wyszedłem więc prędko z namiotu, otaczała nas zewsząd mgła, było około 6 rano. Podbiegłem do Tadeusza, któy walczył z dużą rybą. Udało mu się podprowadzić ją pod brzeg, ja trzymałem podbierak. Kilka manewrów i trzymałem w siatce prawie 2 kilogramowego leszcza. Rewelacja! Póżniej znów nic nie brało. Za to przywitał nas piękny poranek. Mgła rozrzedzał się nad taflą wody. W południe znów wypłynęliśmy z Bogdanem i tym razem też bez efektów. Wypatrzyliśmy za to kapitalne łowisko z myślą o kolejnym wędkowaniu. Po południu wracałem do Warszawy, gdyż kolejnego dnia rano musiałem być w pracy. Bogdan z Tadeuszem zostali jeszcze jeden dzień. Przed moim wyjazdem Tadeusz złowił jeszcze prawie trzydziesto centrymetrowego okonia, który poprawił nam humor. Ja sam poczułem dużą rybę, ale niestety po jakimś czasie puściła. Okazało się, że ryby zaczęły brać tego wieczoru, kiedy ja byłem już w domu. Cóż taki już los wędkarza:)