środa, 18 listopada 2009

Spotkanie w Lanckoronie - 13 listopada 2009

Jacek

Trudności
Jak zwykle nie obyło się bez trudności. W dniu wyjazdu co chwila, w pracy pojawiały się nowe sprawy, które "musiały" być zrobione na już. Był nawet moment kiedy bałem się, że nie wyrwę się z biura. W końcu z godzinnym opóźnieniem wsiadłem do samochodu. Czułem się zmęczony, dniem i ostatnimi tygodniami. Od kilku bowiem tygodni nie miałem wolnego weekendu. Przyszedł więc taki moment kiedy zacząłem zastanawiać się jaki jest sens jechania 360km od Warszawy na właściwie jednodniowe rekolekcje. W końcu mam wspólnotę, konwiwencje. Może powinienem zawrócić i usiąść wreszcie w domu na tyłku by odpocząć - myślałem.
Na szczęście znów przypomniały mi się te wszystkie trudności, wątpliwości które pojawiały się ilekroć próbowałem gdzieś pojechać, coś zrobić. Dodałem więc gazu i odpędziłem te wszystkie wątpliwości.

Wrażenia
To był kolejny weekend dla mężczyzn organizowany przez wspólnotę Męzczyzni św. Józefa. Tym razem temat konferencji brzmiał - mężczyzna wobec grzechu.
Pycha, zazdrość, gniew, obżarstwo, lenistwo, chciwość, nieczystość. Mnie osobiście dotknął grzech pychy. Już w trakcie konferencji. Ciągle bowiem miałem wrażenie, że gdybym to ja prowadził tę konferencję zrobiłbym to dużo lepiej. Musiałem zmagać się z tym do końca. Przede wszystkim widzę swą pychę w poczuciu, że tak naprawdę ja wiem lepiej od Boga co dla mnie lepsze.
Owszem są takie sytuacje kiedy czuję się bezsilny i wtedy oddaję Bogu swoje życie w danej sytuacji, w danym obszarze, ale widzę też jednocześnie, że do czasu tych rekolekcji nie byłem nigdy w stanie powierzyć Bogu całego swego życia. Zawsze bowiem bałem się, że On będzie chciał dla mnie rzeczy które wcale mi nie odpowiadają. Bałem się bowiem, że Bóg będzie chciał ode mnie czegoś na co ja nie mam kompletnie ochoty. Ale konkretnie. Nie przechodziło mi przez gardło powiedzenie - dobra Boże rób co chcesz, chcesz abym był prezbiterem - ok, chcesz, żebym żył w samotności - ok itd. Mam w sobie pragnienie bycia mężem i ojcem. Co więcej przez ostatnie miesiące prosiłem aby Bóg odbudował, zbudował na nowo relację z konkretną kobietą. Modliłem się aby otrzymać łaskę bycia jej mężem. I widzę, że myśl, że Bóg może mieć dla mnie inny plan jest dla mnie nie do przyjęcia.
Tam w Lanckoronie, po raz pierwszy powiedziałem, ok rób co chcesz. Wbrew sobie, ale po raz pierwszy powiedziałem to. I poczułem spokój, nie strach, ale spokój. Nadal jednak widzę, że pragnienia mojego serca nie zmieniły się. Ale wiem już po co miałem pojawić się na tych oddalonych o 360km od Warszawy rekolekcjach.
Po to aby zobaczyć swój grzech. Po to aby zobaczyć swój strach. Po to aby oddać się Bogu. Nie wiem czy ten krótki moment ma dla Niego jakieś znaczenie.

Potwierdzenie
Kiedy jechaliśmy w Pieniny z chłopakami nic nie wskazywało na to, że będzie dobra pogoda, wręcz przeciwnie. Kiedy jechałem do Lanckorony było dokładnie tak samo. I co? Pogoda była rewelacyjna, więcej, nie miała prawa być aż tak dobra. I po tym poznaję, że Bóg jednak dba o mnie i w taki też sposób mówi mi, tak, chciałem żebyś tam był.

środa, 28 października 2009

Gorgany09

Piotr

Wyprawa męska w góry (18-25.09.09)

Piątek - 17:32, kierunek: Wschód ("schid") - tam musi być jakaś cywilizacja!
Mijamy Złote Tarasy i ...
Sobota - 01:20, stoimy na granicy, czekając na skazanie z wypełnionymi "Immigracion Cards".
Nareszcie Ukraina!!! - tzn. 03:16. Potem podróż do Iwano - Frankowska, gdzie na dworcu obległa nas chmara busiarzy chętnych nas przewieźć. Myślałem, że gorzej niż w Zakopanem lub na Kredytowej w Warszawie nie może być, a jednak... Zanim nasz transport odjechał wstąpiliśmy się jeszcze zaopatrzyć w miejscowym Magazynie. Łukasz (A) kupił tamtejsza kiełbasę, która wyglądała jak salami. Mieliśmy się potem przekonać czy warto tu kupować mięso...
...
Od razu urzekło nas piękno gór i nie ma w tym krzty ironii.
Idziemy trochę na czuja, zakładając, ze mapa sprzed iluś tam lat zgadza się z rzeczywistością z dokładnością do najmniejszej ścieżki. Cóż, w tamtych rejonach ze szlakami jest tak jak z ludźmi - próżno ich szukać
...
Niedziela
Po długiej wędrówce przez góry i Maniawę odnaleźliśmy znany w okolicy Monastyr "Maniawski skit" (cokolwiek by to znaczyło) i chyba szczęśliwie zdążyliśmy na początek liturgii, bo trwała ona potem grubo ponad 2h!
Oczywiście nie można nie wspomnieć o spotkanym przez nas wodospadzie Maniawskim (równie słynnym co Monastyr), w którym woda zimna, że aż boli.
...
Poniedziałek
Koło czwartej zeszliśmy, chyba do miejscowości, której nazwę trudno nam było określić. Czy Huta, czy Stara Huta, czy może byliśmy gdzieś indziej niż przewidywaliśmy?
... Postanowiliśmy pójść szlakiem zielonym w stronę przełęczy Borewka... rozbiliśmy obóz w lesie.
Trudno nie wspomnieć o wspaniałych malowidłach Gospodarza Lasu, które mijaliśmy. Wtedy to zaczął On wchodzić w nasze rozmowy, żarciki. Pojawił się nowy element dzikości :-)
Wtorek
Pobudka była wczesna, oj nawet bardzo wczesna. Plan był ambitny: ...
Fantastyczne szlaki, cudowne widoki, nic dodać, nic ująć (choc nasza pogoda była zaprzeczeniem wszystkich opowiadań o Gorganach)...
Środa
... Na polanie Ruszczyna ujrzeliśmy szczątki polskiego schroniska z 1938 roku. To były na prawdę szczątki - jedynie fundamenty, trochę przygnębiające. Później była upragniona...
Czwartek
03:10 Pobudka. Ruszyliśmy przed czwartą na lekko, by ujrzeć wschód słońca na Borewce ( wstępnie miała być Sywula, ale kolejny raz nasza ambicja została zweryfikowana z rzeczywistością) Oczywiście nieprzeniknione ciemności i tylko trzy niewielkie czołówki wędrujące przez leśna gęstwinę...
Tomek nie wytrzymał: rozpalił tyci ognisko, by przez chwilę odstraszyć dręczący mróz i wiatr.
... Długie trawersowanie po stoku zaczęło mnie nużyć, tyle ze niedługo potem otrzymałem odpowiedź, że dolina jest niedostępna.

( ponieważ tekst jest obszerny - wiecej w rubryce do poczytania)

środa, 21 października 2009

Mężczyźni ..... w przedszkolu!?

Grzegorz

"Dobrze jest robić rzeczy, które dają nam satysfakcję"

Bez wątpienia jedną z takich rzeczy okazał się nasz wypad do dwóch przedszkoli w roli męskiej przedszkolnej ekipy eventowej.
Na czym polegała cała zabawa, szczegółowo opisali poniżej Józef i Adam. Ja chciałbym bardziej zatrzymać się na nieco innej kwestii. Zastanawiałem się nad pojęciem "przyjemności czerpanej z wykonywanej pracy..."
Siedząc przy moim wieczornym deszczowym oknie, powróciłem myślami do dnia, w którym odbywało się nasze przedstawienie. Przypomniałem sobie jak wcielam się w rolę starego mądrego dębu, Józef wygłupia się jako radosny i pocieszny Orzeszek, Adam gra smutnego zaspanego misia, któremu niepokorni turyści wrzucili do gawry butelkę po flaszce, słoik po dżemie z Łowicza i starego buta. Paweł z kolei jest pomysłowym gajowym( został gajowym spontanicznie - 5 minut przed rozpoczęciem przedstawienia :-) )
Przypominają mi się też jaja, które robiliśmy na naszych próbach, gdzie wymyślaliśmy sytuacyjne, skrajne żarty dla rodziców ( np. o niezłych sosenkach z długimi konarami :-) )
Uśmiecham się też na myśl o wielkim puchatym kożuchu Adama, w którym wyglądał jak wielki rasowy niedźwiedź Grizzly (swoja droga mi chyba bardziej przypominał ukraińskiego dziada słuzebnego, który przemycał fajki :-) )
Myślę też ciepło o naszych drzewnych strojach z gałęzi ścinanych przez Pawła rano w czasie nieprzewidzianego ataku zimy. Nie sposób również nie wspomnieć o naszej mistrzowskiej piosence "Stumilowy las" w rytmie Ska, którą wydzieraliśmy na 3 głosy (w niebo głosy), i oczywiście o najważniejszym motywie - śmierdzącym wymiocinami (starą farbą akrylową) parasol, który pomalowany na czerwono w białe kropki pełnił role muchomora:[) :-) :-)
Wszystkie, te wciąż żywe wspomnienia wywołują we mnie wewnętrzną radość.
...Tak sobie siedzę w tym oknie i myślę... zastanawiam się ...i dochodzę chyba do prostego i oczywistego wniosku:
- Jeżeli wykonywana praca dostarcza nam radości i zadowolenia, staje się wówczas najlepszą pracą świata!Odczuwamy wtedy wielka satysfakcję, poczucie misji oraz uczucie wewnętrznego samospełnienia, które w dalszej konsekwencji przekłada się na ogólne zadowolenie życiowe...
Piszę o tym, bo jest to temat dla mnie teraz szczególnie aktualny. Szukam pracy i wciąż nasuwa mi się pytanie: Pracować gdziekolwiek, żeby tylko zarabiać? Czy poczekać (nie wiadomo jak długo), ale znaleźć zajęcie, które dawało by mi satysfakcję...
Ciężka decyzja... szczególnie w obecnej sytuacji rynkowej... :-)
...Myśląc o tym problemie chciałem bardzo podziękować całej "Stumilowej" ekipie, za udany występ, super organizację, zaangażowanie, żarty, jaja i dobre słowa. Najbardziej jednak chciałbym podziękować Szefowi, który czuwał nad całością, bez którego tak na prawdę nic by się nie odbyło... za to, że na co dzień, bez względu na okoliczności jest reżyserem całego naszego życia...

Bless!

piątek, 16 października 2009

Mężczyźni ..... w przedszkolu!?

Józef

To wydarzenie przygotowywane było na długo przed terminem. Pierwotnie miałem odegrać kilka scenek z pewną dziewczyną, która posiadając odpowiednie przygotowanie aktorskie proponowała ciekawe rozwiązania - i na nich się skończyło, jakieś 2 dni przed planowaną akcją w dwóch przedszkolach na peryferiach Warszawy! Karolina zachorowała, albo chciała zachorować - pozostawię to bez komentarza. W każdym razie - wkurzenie widoczne było na mojej i Pawła twarzy, bardzo czerwono - ogniście z domieszką ostrej chilli!!!! Katastrofa! Co my teraz zrobimy? Pamiętam, że zadzwoniłem do Grzegorza, który od tygodnia oczekiwał na odpowiedź w sprawie nowej pracy, a że chodziło o jakieś rządowe ministerstwo ,więc nie mógł przyspieszyć procesu decyzyjnego ( który rozciągał się w dłuuuugim czasie). Zatem Grzegorz nie jest pewniakiem. Z kolei Maciej miał ważny wykład w tym czasie. Zadzwoniłem do Adama - powiedział, że wchodzi w to, ale czasu na przygotowanie za bardzo nie ma - a kto ma, pomyślałem. Napisałem esemesa do Jacka z prośbą o modlitwę, bo wszystko się rozlatuje. Pomyślałem, że byłoby super - gdyby w takich okolicznościach mogła być ekipa męska. No i co ? Dobry Bóg już dawno to przewidział, tyle, że w swoim miłosierdziu pozostawił mi czas, żebym się natrudził, na wkurzał i zobaczył, ze sam mogę się tylko o zawał przyprawić. Tak. Nawet w tak błahych sprawach!
Zatem Bogu niech będą dzięki za to wydarzenie w męskim składzie. Posłuchajcie....

Czterech roześmianych panów (wcześniej, w trakcie przygotowań dopadł nas humor absurdalny i pozostał aż do - nawet teraz jak to piszę)
Dwóch ucharakteryzowanych na leśne drzewa Dąb i Orzech (upuszczających żołędzie i orzeszki, wyruszających z dziećmi na przygodę w głąb lasu a na drodze wielki muchomor - co z nim zrobić?)
Jeden na leśnego niedźwiedzia( no dobra - przyjaznego misia, który wkurzył się na turystów zaśmiecających jego gawrę no i jeszcze miód się skończył!))
Ostatni w roli Gajowego, który lubi porządek
Prosta muzyka w rytmie ska i prosty tekst wyśpiewywany- śmiało mogę powiedzieć , że na trzy głosy!
No i oczywiście dzieci zostawiające swoje odciski dłoni z zachowanymi liniami papilarnymi w przyjaznej farbie koloru brązowego miodu na kartkach w kolorze ecru - czy jakoś tak!

Zapytacie jak było?

Sam bym chciał, jako dziecko występować w takiej akcji z roześmianymi od ucha do ucha i wygłupiającymi się czterema - nie paniami przedszkolankami:-) Niestety po drugiej stronie juz nigdy nie będę - chociaż duchem... kto wie. Kto nie będzie jak dziecko nie wejdzie do....

Mężczyźni ..... w przedszkolu!?

Adam

Stumilowy las to ciekawe miejsce... Zwłaszcza, że jeszcze kilka lat temu chciałem zostać leśniczym:-) Było ciekawie i zabawnie. Już przygotowania do akcji od razu ruszyły z kopyta!Przyznam się, że kiedy Józef zadzwonił, moja sytuacja przypominała życie niedźwiedzia zimą, czyli spałem w najlepsze. Nie za bardzo miałem ochotę cokolwiek robić! Kiedy dowiedziałem się, że to akcja dla i z przedszkolakami troszkę się przeraziłem, bo była to dla mnie nowość ( choć byłem św. Mikołajem chyba ze trzy razy). Czas przygotowań zleciał szybko, a samo granie - a raczej świetna zabawa jeszcze szybciej. Podziwiałem chłopaków, Józefa - Orzecha, Grzegorza, który wcielił się w rolę Dębu oraz Gajowego - Pawła. Obserwowałem ich na początku z ukrycia, czyli mojej gawry. Chłopaki się naprawdę wczuwali w swoje role, a ja co chwila akompaniowałem na gitarze i razem śpiewaliśmy nasz motyw - Stumilowy las, dokąd wiedzie nas... Dzieci reagowały bardzo różnie, ale co najważniejsze żadne się nie przestraszyło, nawet misia(czyli mnie) i nie płakało :-). To było ciekawe przeżycie, ponieważ każdy z nas zaobserwował coś ze swej perspektywy. Mogliśmy o tym porozmawiać i świetnie się przy tym bawiliśmy. Jeśli chodzi o mnie, to bardzo się cieszę, że mogłem ruszyć się z mojej gawry :-) i uczestniczyć w "leśnej " akcji.

wtorek, 13 października 2009

Wycinka na linach

Józef

Piątek 9-go października ustawiłem się z Jakubem na spotkanie. Niecodzienne spotkanie. Posłuchajcie...
Jakiś czas temu straciliśmy kontakt - Jakub zmienił telefon, nie miał dostępu do netu, poza tym wakacje spędzał jak najdalej od stolicy a i ja specjalnie nie kwapiłem się, żeby zdobyć kontakt. W zeszłym tygodniu spotkaliśmy się na ślubie naszych wspólnych znajomych. Obiecaliśmy sobie spotkanie. No właśnie. Jak zwykle terminy nie podpasywały. Wtedy, gdy ja miałem wolny czas -Jakubowi go brakowało i na odwrót. Stara bajka z uciekającym czasem wciąż staje się naszą rzeczywistością. W piątek rozpoczynałem dyżur w Ośrodku Wychowawczym o 13:30 ;a Jakub miał cały dzień free. Wpadłem na pomysł. Spotkanie nie przy piwie (choć czasem lubię taka formę, gorzej z herbatką:-); nie posiadówa i narzekanie, że nie ma czasu, są trudności, co by tu zrobić, żeby sie wyrwać itd. ) Nic z tych rzeczy. Spotkanie punkt 9ta - Saska Kępa, a tam przygotowany sprzęt do wycinki kilku suchych gałęzi ze starej Jabłoni (no może nie do końca przygotowany - przed 9tą odwiedziłem Grzegorza, żeby uzupełnić szpej do pracy). Wcześniej informowałem Jakuba, że spotykamy się tu i tu o tej i o tej i po3bne jest ubranie robocze - reszta to niespodzianka. Jak się okazało, Jakub myślał że będziemy coś przesadzać w ogródku, kopać w ziemi itd. Zdziwił się bardzo ale pozytywnie. Przyjemne z pożytecznym. Trzy godziny dobrej zabawy. Dawno się nie wspinałem, więc trochę nam zeszło zanim założyliśmy stanowiska. Miejscami ciężko było wisieć w niewygodnej pozycji i na dodatek posługując się ręcznymi piłami ciąć gałęzie. Dobra rozgrzewka przed pracą. Okazało się, że na dyżurze grałem z wychowankami w kosza i piłkę nożną, zatem rozgrzewka się przydała.
Jakub na koniec rzucił od niechcenia. Stary więcej takich akcji. Ile można siedzieć "na dupie"przy klawiaturze!
Okazuje się, że można świetnie spędzić poranek w stolicy zapominając w ogóle o tym, że się w niej jest:-)
Ostatnio mam poczucie, że Bóg daje mi zupełnie inny czas, który mogę wykorzystać albo nic z nim nie zrobić. Mimo, że perspektywa dłuższego wyjazdu od dawna nie jest dla mnie w zasięgu ręki ( nie mogłem pojechać na wyprawę w Pieniny, nie dokończyliśmy kamiennych filarów u Pawła na działce, nie wypalił spływ kajakowy i pobyt w Czerwińsku itd.) to cieszę się z takich małych codziennych a zarazem "niecodziennych" spotkań. Zresztą zobaczcie sami...

sobota, 10 października 2009

Bugo-Narew


Józef

Piątek 25-go września wyruszyliśmy przed 6-tą nad rzekę. Cel wiadomy -wędkowanie!Wszystko akurat tak się zgrało, że Bogdan, Tadeusz i ja mieliśmy wolny piątek. Czemuż więc nie rozpocząć go wcześnie rano. A taka pora jest odpowiednia na jednodniowy wypad za miasto aby powędkować. Urokliwe miejsce. Czysta rzeka. Gęsta mgła i przebijające się przez nią poranne promienie słońca. Dziś Bóg dał nam dzień połowu. Nie było wiele chwil na pogawędki inne niż - uważaj bierze, daj podbierak, trzymaj, ciągnij, niezła sztuka, o k... zerwała się. Popatrzcie na foty a zobaczycie - ryb dużo. Wymiarowo - akurat na patelnie:-)
Lubię takie nieoczekiwane zrywy. Sprawiają, że choć na chwilę mogę odetchnąć innym powietrzem niż te, które tłoczy się ciężko miedzy stalowo-betonowo-szklanymi konstrukcjami, przemieszanymi z fotochemicznym smogiem - stolicy.....


Pieniny_męska wyprawa_pażdziernik 2009

Jacek
Wyprawa w Pieniny udała się, choć tak jak spodziewałem się nie obyło się bez trudności.

Trudności:
Kilka dni przed wyjazdem zadzwonił do mnie Artur. Do firmy w której pracuje miała przyjechać "góra" z centrali, więc jego wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Przyznam, że jego telefon wcale mnie nie zdziwił. Nie, żeby Artur zmieniał zdanie jak zwykle, absolutnie. Po prostu spodziewałem się, że będą dziać się podobne rzeczy. Ostatnie doświadczenia z moimi wyjazdami nauczyły mnie jednego, że zawsze coś dzieje się, szczególnie kiedy ma wydarzyć się coś dobrego. Po skończonej rozmowie napisałem więc do Artura sms-a z historią wszystkich trudności które zwykle pojawiały się kiedy planowałem gdzieś pojechać. Chwilę po tym jak skończyłem rozmawiać z Arturem zadzwonił Łukasz, że nie wyrobi się w piątek, że ma mnóstwo roboty i w ogóle. Więc po raz kolejny zacząłem opowiadać o trudnościach. Łukasz obiecał, że będzie na czas:)
Później już nie było tak łatwo, z Jankiem spieraliśmy się do samego końca. Był nawet taki moment, kiedy w piątek rano powiedzieliśmy sobie, że nie jedziemy razem. Spodziewałem się, że będą kłopoty, ale nie, że aż takie. Było ostro. Normalnie zaciąłbym się i faktycznie pojechalibyśmy na ten wyjazd w mniejszym gronie. Postanowiłem jednak zanim powiem o jedno słowo za dużo, zatrzymać się i pomodlić. Wysłałem Jankowi sms-a opisując po raz trzeci wszystkie trudności które pojawiły się przy okazji naszego wyjazdu. Janek zadzwonił, dogadaliśmy się w końcu. Dla mnie było to o tyle trudne, że są chwile kiedy mam ochotę trzymać się swych emocji.

Ruszyliśmy punktualnie w piątek o 17'30. W miarę sprawnie udało nam się przebić przez korki, niestety tuż przed Radomiem utknęliśmy. Prawdopodobnie był jakiś wypadek. Pózniej jeszcze musieliśmy odbić z trasy aby odwieżć do domu kolegę Janka. Do Krakowa skad mieliśmy zabrać Janka dotarliśmy więc dopiero około 23. Mieliśmy być na miejscu około 24, ale szybko okazało się, że nie ma na to szans. Dotarliśmy na miejsce około 2. Gospodynie nie była zbyt szczęśliwa, ale na szczęście nie zamknęła nam drzwi przed nosem.
Postanowiliśmy trochę odespać, więc pobudka była w okolicach 8 rano. Dzień zaczęliśmy od wspólnych laudesów, a później pojechaliśmy na śniadania do baru Grajcarek. Około 11 ruszyliśmy na szlak. Pogoda nam dopisywała. Przyznam, że byłem zaskoczony tym, że tak dobrze mi się wspinało. Pamiętałem jeszcze wyprawę z Darkiem miesiąc wcześniej, wtedy było ciężko. Staraliśmy się iść razem, choć wychodziło to różnie. Zaczęliśmy od wspinaczki na Sokolicę, a później przez Czertezik ruszyliśmy na Trzy Korony. Trochę nam zeszło się, więc nie było już szansy na ostatni prom przez Dunajec. Zdecydowaliśmy się więc zejść do Sromowców.
Dotarliśmy póżno, nie było już czym wrócić, na szczęscie Rafał znalazł jakiegoś chłopaka który zgodził się zawieść część z nas do Szczawnicy, ale dopiero jak skończy się mecz siatkarek, które tego dnia graly o awans do finału ME. Czekając na koniec meczu udało nam się zrobić zakupy pod kątem grila i śniadania, oraz zjeść coś w knajpce wypełnionej kibicami.
Razem z Arturem pojechaliśmy w końcu z tym chłopakiem po samochód. Droga w tą i z powrotem zajęła nam trochę, więc na kwaterze znów byliśmy dość późno. Na szczęście zostało jeszcze trochę sił na zrobienie grilla, którym sprawnie zarządzał Janek. Dzień wcześniej Artur zapoznał dziewczyny, które mieszkały nad nami, zaprosiliśmy je więc na wspólnego grilla. Wieczorem było zimno, więc po pewnym czasie przenieśliśmy się z powrotem do domu. A że rozmowa z dziewczynami układała się w miarę dobrze kontynuowaliśmy ją dalej. Skończyło się to wszystko "małą ewangelizacją":)
W niedzielę wstaliśmy około 7. O 8 rano mieliśmy bowiem odebrać rowery, którymi mieliśmy dojechać do Sromowców na spływ. Poranek był chłodny, ale słońce powoli przebijało się i kiedy dojechaliśmy na miejsce było już ciepło. Trasa wzdłuż Dunajca, którą jechaliśmy to chyba jedna z piękniejszych tras po Pieninach, więc nie wiem jak chłopaki, ale ja byłem zachwycony. Gdybym mógł już dziś urwałbym się z biura, aby znów znaleźć się o poranku, na rowerze, w tym miejscu. W Sromowcach czekał już na nas Piotr nasz przewodnik, który po nauczeniu nas podstawowych komend i zrobieniu nam krótkiej rozgrzewki usadził nas w pontonie. Ruszyliśmy. Woda nie była zbyt wysoka, ale ponoć taki spływ jest o wiele ciekawszy wiosną, zaraz po roztopach. My płynęliśmy jakieś 2 godziny, ale rekord Piotra to 15 min, taki spływ to byłoby to, ale mam nadzieję, że uda nam się przyjechać na wiosnę i spłynąć w bardziej extremalnych warunkach:)
Tym razem była to tylko rozgrzewka, ale i tak wrażenia i widoki - rewelacja. Poza tym dobrze jest zrobić coś razem, a na pontonie, byliśmy zależni od siebie. Na koniec zaliczylismy jeszcze kąpiel w Dunajcu, w ciuchach. Woda była zimna, ale pokusa skoczenia jeszcze większa. Najtwardszy z nas okazał się Łukasz, któy lądował w wodzie trzy razy. A że pogoda była piękna, słońce swieciło, więc mokre ubrania jakoś specjalnie nie przeszkadzały. I z tego co wiem, nikt się nie pochorował:)
Nasz pobyt w Pieninach zakończyliśmy przepysznym obiadem po którym ruszyliśmy do domu. Ja zasnąłem od razu, obudziłem się dopiero w Krakowie. A kiedy wstałem okazało się, że w samochodzie panuje dość napięta atmosfera. Dopiero spóźnione laudesy pomogły rozładować atmosferę. Myślę sobie, że gdyby nie to, że mogliśmy modlić się, nie wiem czym skończyłby się ten wyjazd.
Na koniec jeszcze po długich poszukiwaniach wylądowaliśmy na mszy w Kielcach. Od początku nie był to newralgiczny moment naszego wyjazdu. Wszyscy chcieliśmy być na mszy, ale było ciężko z czasem. Na szczęście Bóg zatroszczył się i o to:)

Dostaliśmy super wyjazd, w super ekipie i rewelacyjną pogodę. Przyznam, że odkąd wróciłem ciągle myślę, aby gdzieś jeszcze pojechać. Coraz częściej bowiem mam poczucie, że mężczyzna to nie jest jednak zwierzę biurowe. Ale kto wie, może już niedługo...

poniedziałek, 28 września 2009

Volontariat


W ostatni weekend odbywała się wielka akcja organizowana przez Banki Żywności pod hasłem Podziel się posiłkiem.

Bardzo dziękuję za wsparcie akcji Rafałowi i Jankowi.Panowie super, że można na Was liczyć!!

Jacek
Przyznam, że oczywiście jak już trzeba było ruszać miałem dość duży opór, najzwyczajniej nie chciało mi się iść, tym bardziej, że ten weekend szykował się dość intensywny, po takim samym tygodniu. Na szczęście ostatnie pół roku nauczyło mnie, że jak pojawia się opór to znaczy, że szykuje się coś dobrego i ważnego. Dlatego nie zważając na niechęć i zmęczenie po prostu zapakowałem się do samochodu i pojechałem po Rafała. O 13 mieliśmy już być w Tesco na Kabatach. Podział pracy był następujący, jedna osoba stała przy koszu za kasami, do którego ludzie wrzucali produkty - zadaniem tej osoby stojącej było przyjmowanie produktów, rozdawanie naklejek, drobnych gadżetów i uśmiechów. Druga osoba miała stać przy wejściu na sklep, rozdawać ulotki (które skończyły się m,momentalnie) i zachęcać ludzi do udziału w akcji. Biorąc pod uwagę, że od lat pracuję w sprzedaży na hasło, że mam podchodzić do ludzi i zachęcać ich do wzięcia udziału w akcji - pojawił się we mnie totalny opór. Na szczęście ten obowiązek na początek wziął na siebie Rafał. Ja stałem przy koszu i odbierałem rzeczy. To było niesamowite doświadczenie. Rozdawałem naklejki, gadżety, lecz przede wszystkim uśmiechy, próbując na wszelkie możliwe sposoby dziękować ludziom. Z tym akurat nie mam problemu, więc to był naprawdę niesamowity czas.
Największe wrażenie zrobiło na mnie 3 facetów. Jeden z nich podjechał z wózkiem pełnym reklamówek z jedzeniem i zaczął mi to wszystko dawać. Kiedy z nim rozmawiałem powiedział, że córka prosiła go o to, więc przyszedł. Co tu dużo mówić, niesamowita córka i niesamowity ojciec.
Później pojawił się jeszcze jeden facet, który też oddał wszystko co miał w wózku. Olbrzymie wrażenie zrobił też na mnie staruszek który podjechał do mnie, miał kilka rzeczy w wózku, widać było, że nie ma za dużo pieniędzy. Nie mógł sobie jednak darować, że nic nie kupił dla dzieciaków, gdyż do tej pory, za każdym razem brał udział w takich akcjach. Na sklepie było mnóstwo ludzi, nie miał sił stać po raz drugi w kolejce, musiał też szybko wracać do domu aby coś zjeść gdyż jest cukrzykiem. Odjechał zły na siebie. Po kilku minutach znów go zobaczyłem podszedł do kasy naprzeciwko mnie i zaczął pytać osoby stojące przed kasą, czy mogą odsprzedać mu jakieś produkty do zbiórki. Nikt się nie kwapił. W końcu razem z kasjerką wpadli na pomysł, że może coś do jedzenia dla dzieci jest wśród produktów, które czasem ludzie zostawiają przy kasie - i to był strzał w dziesiątkę - obszedł kilka kas i wrócił do nas. Szacunek!
A później nastąpiła zamiana. Zastąpiłem Rafała, z początku było ciężko, ale w końcu postanowiłem niczym się nie przejmować i w sumie było ok. Podchodziłem do ludzi, bez skrępowania, pomagała mi w tym świadomość, że mogę zrobić coś dobrego:)
To był dobry czas, już dawno tyle się nie uśmiechałem do ludzi:)

No i chłopaki, Rafał, Janek - szacunek!

Wojownicy na rowerach

Józef
Czwartkowym popołudniem, 10 września wyruszyliśmy z Waldemarem do Ząbek po Bogdana. W Apostolicum zamocowaliśmy nasze rowery na bagażnik samochodu i po krótkiej rozmowie (wszyscy znamy się z pielgrzymki na Jasną Górę z grupą KARAN), wspólnie wyruszyliśmy na rajd rowerowy. Trasa przebiega następująco: Bogucic/k. Radomia - Kielce - Święty Krzyż - Kielce - Bogucic - około 34o km. Czas: piątek rano - niedziela wieczór. Uczestnicy: grupa pacjentów KARANU. Organizator; Waldemar, zapalony rowerzysta.
Dojeżdżamy do Bogucina. Na miejscu sprawdzamy stan techniczny rowerów i przeprowadzamy drobne naprawy, a w zasadzie ja asystuję, a Waldemar z Bogdanem ciężko pracują. Panowie mają doświadczenie i potrafią odpowiednio ustawić asortyment w rowerze. Wraz z Bogdanem mocowaliśmy się chyba z godzinę z mocowaniem sakwy do kierownicy jednego z rowerów! Kładziemy się spać po północy. Jestem bardzo zmęczony (kolejny wyjazd rozpoczynam po nocnym dyżurze w Ośrodku) Waldemar niestrudzony został w warsztacie aby wymieniać klocki hamulcowe, w rowerze którym miałem jechać.
Pobudka 6'00. Pacjenci Ośrodka wykonują poranna rozgrzewkę, przewidzianą w rytmie dnia. Część z nich zajmuje się końmi i małym gospodarstwem. Krótkie śniadanie wraz z pacjentami. Waldemar z Bogdanem kończą przygotowywać ostatnie rowery, ja dopompowuję powietrze, w co najmniej 30 rowerach - łatwo nie jest. Robi się wesoło. Przyjechali pacjenci z Radomia. Wszystko się przeciąga. Mamy już 3 godziny opóźnienia. Wreszcie po 10 wyruszamy, w składzie 16 osób, grupę prowadzi Bogdan - który ma szczegółowe mapy trasy, przypięte do sakwy rowerowej. Ja spinam grupę jadąc na końcu, w niewygodnej koszulce odblaskowej. Waldemar z podpiętą do roweru jednokołową przyczepką - jadąc obok, ogrania całość grupy, śmigając jak wicher. Raz jest na przedzie, to znów w środku, na tyłach. Dba aby grupa nie rozciągała się niepotrzebnie. Jedzie również z nami jedna kobieta - terapeutka Ania, którą przyjechała z pięcioma pacjentami z Ośrodka w Elblągu. Ania objechała rowerem, w przeciągu kilku lat kilka, tysięcy kilometrów, na różnych kontynentach. Była w peruwiańskich Andach, nad Jeziorem Wiktorii w Afryce, zaliczyła norweskie fiordy, piękne tereny w Kanadzie, Australii i już nie pamiętam gdzie jeszcze była rowerem. Niezła historia!!!
Wracając do naszej wyprawy - dziennie przemierzamy średnio ponad 100km, noclegi mamy zapewnione - śpimy na Karczówce w Kielcach goszczeni przez Pallotynów. Na trasie dojechał do nas Jarek, który wiezie nasze bagaże oraz prowiant. Częstuje nas wodą, która schodzi litrami. Na pace ma również załadowany swój rower, aby wjechać z nami na Święty Krzyż. Na jednym z postojów, w ciekawej miejscowości zwiedzamy z zewnątrz niestety, gotycki kościół z początków XVw. Niektóre elementy wykonane zostały z piaskowca, natomiast w środku można było dostrzec niewyraźnie, poprzez kraty - sklepienie gwiaździste. Bogdan z wykształcenia grafik - twierdzi, że to fenomen architektury na tych ziemiach i w tak pospolitym miejscu.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było mi ciężko. Nie jestem przyzwyczajony do kilku niuansów: jazdy w dużej grupie, spodenek z tzw. pieluchą i kasku, który później okazał się bardzo istotny. Wydolność pacjentów jest zróżnicowana, więc po jakimś czasie niektórzy tracą siły. Jeden z chłopaków wymiękł całkowicie - nogi mu siadły i miał skurcze mięśni. Jednak, według nas to raczej problem psychiki i niechęć do przełamywania trudności, wynikający z choroby uzależnienia. Dlatego, żeby nie psuć nastawienia pozostałych uczestników, trzeba chłopaka odwieźć do Bogucina. Rano dojeżdża do nas Leszek, swoim Land Roverem. Zrezygnował z polowania, aby móc z nami wjechać rowerem na Święty Krzyż. Leszek zaintrygował mnie swoimi zainteresowaniami myśliwskimi. Obiecał też, że zabierze mnie na jakieś polowanie. Kiedy to nastąpi? Zobaczymy.
Wracając do rajdu, był owocny zarówno w przeżycia krajoznawcze jak i ciekawe dla mnie rozmowy z mężczyznami. Przejeżdżając przez rozliczne wioski zastanowił mnie fakt - tymi, którzy byli poruszeni i zaciekawieni naszą obecnością były w większości starsze kobiety.,babcie w finezyjnych chustach na głowie. Jedna z nich wychodząc nam naprzeciw wprost powiedziała, aż musiałam wyjść na szosę, żeby zobaczyć co to za zbiegowisko na zakręcie (w tym czasie my zatrzymaliśmy się rozważając dalszą trasę). Babcia zaczęła tłumaczyć Jarkowi gdzie jesteśmy, jak dalej jechać, gdzie skręcić itd. Przypatrując się z boku całemu wydarzeniu, rzuciłem do Bogdana - i oto można zobaczyć kto rządzi w rodzinie! Rozmowa potoczyła się w ten sposób, że trochę śmiechem, trochę na poważnie, a nawet o zgrozo stwierdziliśmy, że jak babcia nosi jako jedyna "spodnie w domu" i w dodatku w rodzinie, to potem widzimy takich nieobecnych mężczyzn. Tematy dotykające męskości pojawiały się samorzutnie. Jadąc dalej zastanawiałem się głośno, gdzie Ci mężczyźni się podziali. Znów widzimy tylko kobiety, ciężko pracujące. Odpowiedź przyszła sama. Chłopi młodzi i starzy chowali się za jakimiś budkami, kioskami żłopiąc tanie piwo - które mnie akurat nie przypada do gustu. Wolę jakieś lokalne, albo przynajmniej ciemne, pszeniczne, najlepiej klasztorne - niestety do dyspozycji są tylko importowane. Wracając do widoku chłopów żłopiących piwo - spojrzenia mieli mętne i znużone - pytanie od czego? Na pewno nie tylko od piwa. Bogdan rzucił do mnie - oto co nuda robi z człowieka! Jak nuda - byłem zdziwiony? Tyle roboty w polu, jeszcze nie wszystko zrobione po żniwach, jeziora, piękne lasy, łąki i na dodatek jest czym oddychać w porównaniu z Warszawą. Jednak żeby to docenić trzeba zmienić optykę, a niestety patrząc w szklany ekran telewizora, komputera nie da się tego zrobić lekko i bez wysiłku. Na rajdzie nudy nie było, a powiem więcej wrażeń mieliśmy co niemiara, także tych trudnych, w których lała się nawet krew! Krzysztof - wychowawca z Bogucina przeliczył się z prędkością zjeżdżając ze stromej góry i nie wyrobił się na zakręcie. Wyskoczył przez kierownicę i upadł na kamieniste podłoże, uderzając w nie głową. Na szczęście oprócz dużej ilości krwi z nosa rozpryskującej się dookoła, nic nie stracił. Pożyczony kask - dobrej jakości - uratował mu życie - stwierdził Waldemar. Wezwaliśmy pogotowie i już za 20min Krzysztof żegnał nas siedząc w karetce. Po przeprowadzeniu badań w kieleckim szpitalu okazało się, że chłop zdrów i nic mu nie zagraża. Wieczorem Leszek odwiózł go do Bogucina żegnając się z naszą ekipą. Oprócz tej sytuacji nie wydarzyło się już na szczęście nic niepokojącego. Czas był naprawdę dobry. Mogliśmy zmierzyć się ze zmęczeniem, pragnieniem, swoimi siłami i stanem ducha. Byłem zdziwiony, choć nie zaskoczony, kiedy w drodze do Bogucina, zmęczeni już ostro (narzuciliśmy sobie długi etap bez postoju aby dotrzeć przed zmrokiem do celu) pacjenci rozpoczęli głośno śpiewać znaną mi dobrze nutę z pielgrzymki - Wojownicy Pana - w rytmie Buffalo Sldier - Boba Marleya. Skąd oni mieli jeszcze siły? Dołączyłem do śpiewu. Pomyślałem sobie, że musimy sprawiać niezłe wrażenie w połączeniu z tym śpiewem, przemykając zwartym peletonem. A śpiewaliśmy na całe gardło:
Wojownicy Pana!
Nie zabijają!
Oni walczą miłością
Duchową amunicją
Weż udział w trudach
I przeciwnościach
Jako dobry żółnierz
Jezusa Chrystusa

Bardzo cieszę się, że rower okazuje się dla mnie kolejnym narzędziem do tego aby przezywać intensywnie czas, rozmawiając o ważnych sprawach i dzieląc się swoim doświadczeniem życiowym, w gronie innych mężczyzn. Zatem rower nie jest tylko do tego, żeby wyciskać poty - choć i to czasem pomaga.

wtorek, 8 września 2009

Pieniny_wyprawa z przyjacielem_sierpień_2009

To był dobry wyjazd. I cieszę się, że mogliśmy pojechać razem z Darkiem. Już nawet nie pamiętam kiedy udało nam się gdzieś razem pojechać. Cieszę się bo w Pieninach byłem ostatnim razem w dzieciństwie i zapomniałem, że tuż obok moich rodziców są tak przepiękne góry. Cieszę się też z tego, że wielką frajdę daje mi chodzenie po górach, że ten trud wspinania nie jest dla mnie czymś bezsensownym, ale czymś na co mam wielką ochotę. I co daje mi wielką frajdę. Cieszę się, że nie odpuszczałem, że pomimo zmęczenia, chciałem iść dalej. Cieszę się też z tych krótkich momentów kiedy mogłem modlić się, mając przed sobą te wszystkie niesamowite widoki.


Na ostatni tydzień sierpnia zaplanowałem ostatnie dni swojego wakacyjnego urlopu. Nie miałem ochoty znów, gdzieś jechać samemu. Okazało się, że mój przyjaciel Darek ma jeszcze trochę wolnego i tak jak ja chciał gdzieś wyjechać. Umówiliśmy się więc na kilkudniowy wyjazd w góry. Darek potrzebował tylko weekendu aby uzgodnić to z żoną. Mieliśmy wyjechać w czwartek i wrócić w niedzielę. Nie był to idealny termin, gdyż w niedzielę miałem mieć konwiwencję, ale zdecydowałem się. Darek zadzwonił w poniedziałek z dobrą informacją - jedziemy! Tylko, że chciał abyśmy wyjechali już w poniedziałek. Byłem zaskoczony, gdyż wyobrażałem to sobie inaczej i w pierwszej chwili miałem duży opór i powiedziałem, że muszę pomyśleć. Dopiero po odłożeniu słuchawki dotarło do mnie, że czasem tak mam, że kiedy coś ułożę sobie w głowie, to trudno jest mi otworzyć się na coś innego. Ale na szczęście, już od dłuższego czasu to widzę i otwieram się na to co dostaję zamiast trzymać się uparcie swoich pomysłów.

Wyjechaliśmy po pracy, przenocowaliśmy u moich rodziców w Busku, rano ruszyliśmy w dalszą drogę Wstaliśmy o siódmej, zjedliśmy szybkie śniadanie, zrobione przez mamę i ruszyliśmy, do celu zostało nam 170 kilometrów.

Największą niespodzianką drogi z Buska do Szczawnicy był przystanek w Łącku. Darek sędziował kiedyś mecz w okolicach, a gospodarze na koniec dali mu butelkę śliwowicy, którą w Łącku produkuje się od wielu lat. Śliwowica jest wytwarzana w warunkach domowych, jest tzw. bimbrem, a jej produkcja jest oficjalnie nielegalna. Ale, że jest to produkt wpisany na listę produktów tradycyjnych i ma olbrzymią renomę, oficjalnie nikt nie ściga produkujących i kupujących. Śliwowica ma 70% alkoholu i jak jest napisane na etykiecie "daje krzepę, krasi lica, nasz łącka...
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym sklepie, choć wiadomo było, że w sklepie oficjalnie na pewno jej nie kupimy, ale trzeba było zrobić mały rekonesans. Udało mi się wypatrzyć schowany za pudełkami kawałek kartonu, wyklejony nalepkami z butelek po.... I wtedy wiedziałem, że jesteśmy na tropie. Sprzedawczyni oczywiście powiedziała, że u niej absolutnie nie, ale zaproponowała abyśmy poszli obok do sklepu RTV. Uśmiechnęliśmy się z Darkiem do siebie i poszliśmy do sklepu RTV który był obok. Taki mały, lokalny sklepik, kilka telewizorów, jakieś radyjka, anteny i tym podobne pierdółki. Ale na szczęście z pod lady, można było dostać coś extra. Wzięliśmy więc małą baterię, na spróbowanie i prezenty, na wyjątkowe okazje.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Kwaterę znaleźliśmy błyskawicznie i to w dobrym miejscu, gdyż blisko wejścia na szlak. Zostawiliśmy bagaże, była dwunasta. Ruszyliśmy. Ten dzień, ze względu na późno porę miał być raczej rozgrzewką. Początek był jednak od razu ostro pod górę. Wspinaliśmy się na Sokolicę 747m. Podejście dość ostre, szczególnie dla ludzi takich jak my którzy nie często chodzą po górach. I tu wreszcie przydały się te moje ostatnie tygodnie jazdy na rowerze. Szedłem powoli, krok za krokiem, ale cały czas do przodu. I szło mi się dużo lepiej niz rok temu, kiedy chodziliśmy po górach z Jankiem. Po godzinie dotarliśmy na Sokolicę. A tam zobaczyłem przepiękną panoramę Pienin z wijącym się w dole Dunajcem. Dla takich widoków warto wdrapywać się na każdą górę. W takim momencie zapomina się cały ten trud wspinania się. W takich chwilach ja zapominam o wszystkim, co zostało na dole. Darek chciał zostać, na szczęście udało mi się namówić go aby poszedł ze mną jeszcze kawałek na pobliski szczyt Czertezik 772m. I stąd Darek już nie chciał iść dalej. Na szczęście znamy się długo, więc nikt nie musiał niczego udowadniać.
Posiedziałem trochę z Darkiem i postanowiłem ruszyć dalej, w stronę Trzech Koron. Było późno, około trzeciej, nie wiedziałem dokąd dotrę, ale chciałem iść dalej. Umówiliśmy się zatem, że będę szedł dalej przez jakieś półtorej godziny, a później wrócę, aby zdążyć przed ostatnią odprawą na drugi brzeg Dunajca. Może jeszcze rok, dwa lata temu zostałbym tam razem z Darkiem, ale przez ostatni czas trochę pozmieniało się w moim życiu, więc chciałem iść dalej, chciałem ten dzień spędzić w drodze. Nie zdążyliśmy zjeść obiadu. W plecaku, też nie miałem zbyt wiele do jedzenia, a i wody została mi tylko mała butelka, a pieniędzy prawie w ogóle. Po dwu godzinach znalazłem się na polanie tuż przy wejściu na Trzy Korony. Myślałem aby wrócić, gdyż chciałem abyśmy weszli tam razem z Darkiem. Nie udało mi się jednak dodzwonić, więc w końcu postanowiłem, że skoro jestem tak blisko, to wchodzę. To było drugie po wejściu na Sokolicę ostre podejście. I w końcu znalazłem się na szczycie. Widoki jak to mówią bez szaleństw. Na pewno nie tak piękne ja z Sokolnicy i Czertezika. Ale udało się dotrzeć na szczyt i to było najważniejsze. Wracając wygrzebałem ostatnie parę złotych które starczyły na dwa kawałki sera od kobiety która stała przy szlaku.
Tuż koło siódmej znalazłem się na dole, tyle, że byłem sam, a po drugiej stronie nie było widać nikogo kto miałby ochotę zabrać mnie na drugi brzeg. Sprawdziłem na tablicy, na szczęście przeprawy miały być do dwudziestej. Mijały minuty, a po drugiej stronie nikt nie pojawiał się. Na szczęście w pewnym momencie z gór zeszłą jakaś kobieta, odetchnąłem. Przez chwilę przeraziła mnie bowiem myśl, że będę musiał wrócić z powrotem na górę i poszukać innej drogi do Szczawnicy, a na to nie miałem sił. Po jakiejś pół godzinie na szczęście po drugiej stronie ktoś zaczął się ruszać. I już poczułem się prawie jak w domu. Wieczór spędziliśmy szukając miejsca gdzie można zjeść jakiś obiad, ale po długim spacerze okazało się, że wszystkie otwarte knajpy, w zasięgu naszej kieszeni serwują tylko włoskie jedzenie. Dla mnie to paranoja. Jadę w góry, a tam na każdym kroku, knajpy z włoskim jedzeniem, nie rozumiem. Nie wiem jak inni ale ja nie jadę w góry aby jeść włoskie jedzenie. w końcu nie mieliśmy innego wyjścia i moje plany odnośnie pysznego góralskiego jedzenia skończyły się na pizzy z kiełbasą.

Drugiego dnia wstaliśmy wcześnie. Tym razem mieliśmy w planie spędzić cały dzień w górach. Rano wyrwałem się tylko na laudesy, a później ruszyliśmy do Cervenego Klasztoru. Małej miejscowości, po słowackiej stronie, oddalonej o 10 km od Szczawnicy. Szliśmy wzdłuż Dunajca i znów mieliśmy przepiękne widoki. Dla mnie chodzenie po górach ma to do siebie, że zamiast patrzeć wokół siebie, patrzę pod nogi, aby nie przewrócić się i czasem po prostu ze zmęczenia. Tylko czasami w drodze na szczyt zatrzymuje się, aby popatrzeć na to co wokół. Spacer po płaskim, a tak był teren po drodze do Czerwonego Klasztoru, to zupełnie inna jakość. Można było po prostu oglądać te wszystkie przepiękne widoki, wokół nas. Dotarliśmy do campingu w Czerwonym Klasztorze i kiedy Darek poprosił mnie o zrobienie zdjęcia nagle przede mną ukazał się niesamowity widok na Trzy Korony. Rewelacja!
Ze Słowacji postanowiliśmy wracać do Polski przez góry. Po prawej minęliśmy Trzy Korony i zaczęliśmy wspinać się na szlak który doprowadził nas w końcu znów do Czertezika i Sokolicy gdzie posiedzieliśmy trochę podziwiając widoki. Tym razem nie miałem ochotę iść dalej. Mieliśmy w końcu w nogach kilkanaście godzin, więc widok był najlepszą nagrodą za trud całego dnia.

Po powrocie udało nam się wreszcie zjeść coś regionalnego, porozmawiać i pójść jeszcze na długi spacer.



sobota, 5 września 2009

Dziennik wędkarza 31.08-02.09.2009

Józef
Wczesnym rankiem (jak na Warszawę) o godz. 7 wyruszyłem z Józefowa do Warszawy (miałem dyżur nocny w Ośrodku Wychowawczym). Na Pradze czekał już na mnie Bogdan, z załadowanym po brzegi samochodem. Kierunek Legionowo. Pojechaliśmy na początek po brata Bogdana - doświadczonego wędkarza. Tam uzupełniliśmy prowiant i zapakowaliśmy sprzęt Tadeusza. Docelowo jechaliśmy w zakole Narwii, niedaleko miejscowości Różan. Kilka słów na przywitanie i rozmowa o zanętach kupionych po drodze. Pogoda dopisała, było słonecznie, wiał delikatny wiaterek. Trzy tygodnie wcześniej w tym samym miejscu Bogdan z bratem łowili, ale ryby brały słabo. Rozbiliśmy się nad łowiskiem. Po rozłożeniu namiotu, uzbroiliśmy wędki na grunt, zarzuciliśmy je, a w między czasie poszliśmy szukać gałęzi na ognisko. W pobliżu rzeki była niewielka otulina leśna.
Od właściciela pobliskiej działki pożyczyliśmy łódkę. Razem z Bogdanem wypłynęliśmy na rzekę. Zacumowaliśmy przy niewielkiej wydmie. Musieliśmy tylko oczyścić ją z różnych roślin, aby nie przeszkadzały nam podczas zwijania żyłki. Woda była w tym miejscu do pasa, a że rośliny wyrywaliśmy z korzeniami, zmęczyliśmy się przy tym nieźle. W pewnym momencie natknęliśmy się na grubą żyłkę wijącą się przy dnie. Przez moment myśleliśmy, że może to sznur od sieci kłusowników, ale nie mogliśmy jej wyciągnąć. W końcu przy pomocy wiosła udało nam się ją przerwać. Mogliśmy zacząć łowić. Już po pierwszym braniu Bogdanowi zerwał się sporej wielkości okoń. Później przez długi czas nie udało nam się złowić niczego, poza małymi uklejkami. Tadeusz też nie był zadowolony z rezultatów. Upłynęło kilka godzin "ciszy na wodzie i pod wodą" Ruszyliśmy więc łodzią w górę rzeki. Był silny nurt, łódką ciężko było sterować. Bogdan świetnie manewruje - trochę się na tym zna (można by pomyśleć, patrząc na jego "dziary" na rękach, prawie jak u rasowego marynarza). Moim zadaniem było tak prowadzić łódkę, żeby spiningista miał przestrzeń do częstego zarzucania i zwijania żyłki. Szło mi dobrze, choć muszę przyznać, że wiosła kajakarskie lepiej leżą mi w rękach. Bogdan przy okazji tłumaczył jak zarzucać, zwijać, podrywać, a przede wszystkim jak dobrać właściwą przynętę. Choć nie złowiliśmy niczego, był to dobry czas lekcji wędkowania. Po dotarciu do brzegu okazało się, że nie tylko nam nie poszło. Tadeusz złapał tylko kilka płoci. I tak do wieczora.

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, dyskutując o różnych sprawach, sącząc leniwie piwo. Przezbroiliśmy wędki na tzw. żywca - czyli na haczyk założyliśmy małe, żywe rybki. Zostawiliśmy wędki na noc, licząc, że może skuszą jakiegoś drapieżnika (sandacza, okonia lub szczupaka). Uzbroiliśmy też wędkę na suma, zakładając na hak dużego robaka tzw. rosówkę.
W trakcie rozmowy przy ognisku dzieliliśmy się naszymi problemami, trudnościami w pracy, w domu, w relacjach z żoną, znajomymi. Rozmawialiśmy też o naszej kondycji duchowej, o miejscu Boga w naszym codziennym życiu, które coraz częściej jawi się nam w tęczowych kolorach:) Z Bogdanem jesteśmy w jednej wspólnocie, więc rozmawialiśmy też o naszych doświadczeniach w relacji z innymi braćmi. Super, że możemy razem rozmawiać. Tadeusz przysłuchiwał się naszym rozważaniom. Dopiero kiedy zapytaliśmy go dlaczego nie ma na tym wyjeździe jego synów - odpowiedział lakonicznie - mają swoje sprawy, choć jeden niedawno wyrobił sobie kartę wędkarską. Od razu przypomniało mi się moje dzieciństwo. Nie mogłem chodzić z ojcem na ryby, bo rodzice żyli w separacji, ojca praktycznie nie widywałem. Dobrze, że mogłem chodzić na ryby z bratem mamy, wujkiem Gerardem. Lubiłem te nasze wypady na karasie i karpie. To były niezapomniane chwile. Pamiętam do dziś jak wracaliśmy z pełnym wiadrem ryb, dumni z siebie, a ciocia wzdychała - Oj tyle ryb...chyba całą noc będę musiała je smażyć.
Niestety wujek i mój ojciec już nie żyją. Więc choć bardzo bym chciał ,nie jestem już w stanie nadrobić z nimi tego straconego wspólnego czasu.
Więc kiedy słucham Tadeusza złoszczę się w duchu na jego synów, którzy nie wykorzystują szansy na bycie ze swoim ojcem, może dlatego, że ja tej szansy nie miałem. Na szczęście Bóg jest wierny i daje mi innych mężczyzn, z którymi mogę łowić, ucząc się życia, słuchając ich historii - o tym jak oni sami zmagają sie z rolami które pełnią w życiu jako ojcowie, mężowie, pracownicy, bracia we wspólnocie. To ciekawe. Przeżyłem już sporo wypraw z moimi kolegami, śpiąc pod gołym niebem, przemierzając w deszczu niezliczone kilometry, chodząc w sandałach po śniegu, topiąc kajak na środku jeziora, gubiąc kolegę w jaskini. Było świetnie - tak po męsku - dużo przygód, ryzyka, odwagi pełnej nierozwagi.
Dziś jednak, mam wrażenie, że nadszedł dla mnie czas dojrzewania w męskości. I co ciekawe może nie potrzebuję do tego tej dawki adrenaliny?, ale np. czasu spędzonego ze starszymi mężczyznami - wśród których czuję się dobrze. Z jednej strony czuję się nieswojo. Zwracają mi uwagę, udzielają rad, poprawiają, tłumaczą, ale też wspierają i doceniają. Przyzwyczaiłem się do tego, że to ja robię takie rzeczy, więc może stąd momentami czuję się dziwnie. Lecz z drugiej strony - czuję się z tym dobrze i tego właśnie potrzebuję. Jak pisze J.Eldredge - potrzebuję wprowadzenia w świat męski przez starszych mężczyzn! - inaczej nie dowiem się jak można żyć w małżeństwie, jak to jest być ojcem, jak łowić ryby, naprawiać rower. Nie dowiem się tego od kobiet, czy facetów, którzy wyręczają się innymi w załatwianiu swych spraw, podejmowaniu decyzji, nie dowiem się tego od facetów którzy znają życie z internetu i gier video. Nie dowiem się tego od mężczyzn dla których ojciec nie był nigdy autorytetem w żadnej kwestii, lub tak jak w moim przypadku, nie był obecny w ich życiu. (zob. J. Eldredge Dzikie serce)

Wracając do wyprawy. Po długich rozmowach, zmęczony wsunąłem się w śpiwór, Bogdan zrobił to samo. Tylko Tadeusz postanowił czuwac nad wędkami przez całą noc, podsypiając tylko w samochodzie. zasnąłem. Nad ranem usłyszałem głos Tadeusza, który wołał coś w tym stylu: Panowie, niech no jeden tu przyjdzie i mi pomoże. Przetrałem oczy. Zobaczyłem, że Bogdan smacznie śpi. Wyszedłem więc prędko z namiotu, otaczała nas zewsząd mgła, było około 6 rano. Podbiegłem do Tadeusza, któy walczył z dużą rybą. Udało mu się podprowadzić ją pod brzeg, ja trzymałem podbierak. Kilka manewrów i trzymałem w siatce prawie 2 kilogramowego leszcza. Rewelacja! Póżniej znów nic nie brało. Za to przywitał nas piękny poranek. Mgła rozrzedzał się nad taflą wody. W południe znów wypłynęliśmy z Bogdanem i tym razem też bez efektów. Wypatrzyliśmy za to kapitalne łowisko z myślą o kolejnym wędkowaniu. Po południu wracałem do Warszawy, gdyż kolejnego dnia rano musiałem być w pracy. Bogdan z Tadeuszem zostali jeszcze jeden dzień. Przed moim wyjazdem Tadeusz złowił jeszcze prawie trzydziesto centrymetrowego okonia, który poprawił nam humor. Ja sam poczułem dużą rybę, ale niestety po jakimś czasie puściła. Okazało się, że ryby zaczęły brać tego wieczoru, kiedy ja byłem już w domu. Cóż taki już los wędkarza:)

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

na działce_sierpień 2009

Józef

Wreszcie mogłem na jakiś czas zapomnieć o pracy. Pierwsze dni urlopu spędziłem poza miastem, które zmęczyło mnie już sobą. Wyjechałem na działkę do Boguszyna na trzy dni przeplatane pracą, rozmowami z moim dobrym znajomym Pawłem w ciszy i pięknej, wiejskiej scenerii mazowieckiej ziemii. Było upalnie. Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od zaplanowania prac. Udało nam się dokończyć konstrukcję rynny, którą zaczęliśmy budować w trakcie poprzedniego pobytu w Boguszynie. Ten pierwszy dzień zakończyliśmy przy ognisku, popijając miejscowe piwo i zagryzając pyszną kaszankę. Mieliśmy w końcu też czas aby porozmawiać, dzieląc się naszymi życiowymi doświadczeniami. Moje doświadczenie ze względu na ilośc przeżytych wiosen jest skromne, inaczej jest z Pawłem. Opowiadał o tym jak zakochał się w swojej żonie, o pierwszych latach małżeństwa, o przyjażni ze swoją żoną, która budowali przez dwadzieścia parę lat i o wyprawach z mężczyznami, w niesformych latach swej młodości. O tym jak wbijali się w pociąg towarowy i jechali przez całą Polskę bez grosza w kieszeni. O tym co jest ważne w życiu, a co można sobie odpuścić. Bardzo przypadły mi do gustu nasze wspólne pomysły, które zrodziły się podczas wspólnej pracy, a które chcielibyśmy razem zrealizować (jesli Bóg przewidział to dla nas). Jakie to pomysły - tymczasem niech to będzie nasza słodką tajemnicą, jeśli kiedyś je zrealizujemy to będzie można zobaczyć efekty, hehe

Drugi dzień spędziłęm sam. Wczesnie rano wybrałem się na długi spacer. Szedłem boso, przez łąkę pokrytą zimną rosą i podziwiałem piękne widoki. Wdychałem wiejskie powietrze i modliłem się psalmami. Póżniej w niezmąconej niczym ciszy zabrałem się do ciężkiej pracy. Znosiłem kamienie, kopłaem doły, wylewałem fundament pod kolejny filar. Czułem się lekko, mimo spiekoty i wysiłku. Czułem radość, a moja dusza była usposobiona do chwalenia Boga za życie i piękno. Dobrze, że zyjemy w świecie szybkiej komunikacji, bo mogłem zadzwonić do żony i usłyszeć jej delikatny głos, który był niczym muśnięcie delikatnego wiatru, na moim rozgrzanym od słońca ciele.
Paweł pojechał do córki, która wychodziła tego dnia ze szpitala. Wrócił póżnym wieczorem ze swoją żoną. Zjedliśmy pierogi. Na dworze rozszalała się burza, wszędzie pogasły światła, a błyski piorunów rozświetlały wieczór, niczym wygrzebany przez nas stare, naftowe lampy.
Następny ranek przywitał nas znów piękną pogodą. Burza jednak wyrządziła znaczne szkody, w okolicy pełno było powyrywanych drzew, powywracanych słupów telegraficznych i kilka zerwanych dachów. Dla nas był to kolejny dzień pracy. Ewa - żona Pawła dbałą o nas przez cały ten dzień, przygotowując nam wodę z mięta i owoce, a na koniec dnia zrobiła pyszny obiad z białym winem. Uczta trwał długo, gdyż ciągle pojawiały się nowe tematy do rozmowy. "Nawróc" tak nazywają swoja działkę Ewa i Paweł jest naprawdę uroczym i gościnnym miejscem. Myślę już o kolejnym wyjeździe z grupą mężczyzn na wspólną pracę, spływ kajakami Bzurą i rozmowy na świeżym powietrzu. Tymczasem szykuję sie na wyjazd w Tatry, tylko z moją żoną.

Wspólna praca_sierpień 2009

Jacek

Od jakiegoś czasu pojawiał się temat pomalowania sali gdzie mamy liturgię słowa. Pojawiał się i nic nie działo się. Kiedy więc wróciłem z urlopu, pomyślałem, że w końcu trzeba przestać rozmawiać o malowaniu i po prostu zabrać się za nie. Tym bardziej, że brakowało mi już jakiegoś działania, czegoś co może przynieść po prostu dobry efekt.
Trochę czasu trwało uzyskanie zgody proboszcza, ale w końcu udało się. Michał zajął się organizacją materiałów, Bogdan planowaniem, a ja, powiedzmy koordynacją działań.
Zaczęliśmy w piątek rano. Byłem ja, Bogdan, Rafał i Michał. To był dzień kiedy mieliśmy przygotować salę do malowania. Poskładaliśmy wszystko na jedno miejsce, rozłożyliśmy folie, przynieśliśmy rusztowanie, zajęliśmy się myciem ścian i gruntowaniem. Sale jest duża, więc pracy było naprawdę dużo. Na chwilę wpadł nawet Józef, ale tego dnia wyjeżdżał na ślub więc nie mógł z nami zostać, a szkoda, bo to facet z którym lubię pracować. Mamy już w końcu za sobą trochę czasu który spędziliśmy przy remoncie mieszkania u niego i Michała. Spodziewałem się, że czasu będzie niewiele i trzeba będzie spieszyć się, ale w pewnym momencie zacząłem mieć obawy, czy wyrobimy się w dwa dni. Ale, nie było innego wyjścia, więc przerwy były minimalne i staraliśmy się pracować jak najintensywniej. W piątek jeszcze udało nam się zrobić krótką przerwę na pizzę, ale już w sobotę nie było mowy o przerwie na obiad. Okazało się bowiem, że nie wystarczy położenie jednej warstwy farby, czekało nas dwukrotne malowanie. A, że sala jest bardzo wysoka, to sporo czasu trzeba było poświęcić na malowanie sufitu. W sobotę nie mógł przyjść Rafał, który wyjechał do Teze, nie było też Michała który musiał zająć się rodziną. Na szczęście dołączyli do nas Artur i Piotrek. Było ciężko. Przyznam, że nie boję się ciężkiej pracy i potrafię ciężko pracować, za co jestem wdzięczny ojcu, ale te dwa dni dały mi w kość. Lubię ciężką pracę, ale były momenty, kiedy musiałem zacisnąć zęby, by po raz kolejny wejść na rusztowanie. Ale przy takiej ekipie, chciało się pracować. I muszę przyznać, że praca z takimi facetami to pomimo trudu, czysta przyjemność. I najważniejsze, udało się, a kolor wyszedł super. Była też mała strata, tuż pod koniec próbowałem wyczyścić uchwyt od klosza i niestety ledwo dotknąłem go ścierką, odpadł. Przez chwilę była jeszcze nadzieja, że złapie go Artur, ale niestety, zobaczyłem jak uderza o podłogę i rozpada się na drobne kawałki. Ale, straty muszą być. Grunt to, że mamy wreszcie pomalowaną salę i mogliśmy razem popracować.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Spotkanie w Lanckoronie - 20 lipca 2009

Jacek

Na wspólnotę Mężczyźni św. Józefa trafiłem w trakcie pracy nad tym blogiem. Któregoś dnia postanowiłem sprawdzić w internecie, czy są jacyś ludzie, którzy tak jak my z Józefem, próbują coś robić z innymi mężczyznami. I trafiłem na ich stronę internetową. Kiedy zacząłem ją przeglądać okazało się, że organizują w Lanckoronie, specjalny weekend pod hasłem Praca wśród mężczyzn. Wysłałem swoje zgłoszenie od razu. To zaproszenie spadło mi z nieba. Czasem, tak jak w przypadku tego weekendu mam poczucie, że dostaję od Boga więcej niż byłbym w stanie sobie zamarzyć. Ideą przewodnią tego spotkania była odpowiedź na pytanie kim jest mężczyzna XXI wieku?, oraz zachęcenie przybyłych do integrowania z Bogiem innych mężczyzn.

Na blogu znajdziecie dwie rzeczy dotyczące tego spotkania.
- w rubryce "Linki inne" - skrót wykładów prowadzonych przez Donalda Turbitta;
ewentualnie gdbyście chcieli usłyszeć więcej to zapraszam na stronę Mężczyżni św. Józefa
link jest na naszym blogu w rubryce "Linki"
- w rubryce "Do poczytania" - kilka moich wrażeń z tego wyjazdu

poniedziałek, 20 lipca 2009

na działce_lipiec 2009

Józef

Wyjechaliśmy z Warszawy około dziewiątej rano, w czteroosobowej grupie. Zapowiadał się upalny dzień. Celem podróży była rekreacja, praca i wspólne spędzenie czasu, w spokojnym miejscu poza Warszawą. Jechaliśmy na działkę z glinianą chatą położoną w Boguszynie, niedaleko historycznego miejsca - Czerwińska. Zanim dotarliśmy na miejsce skręciliśmy do klasztoru salezjanów, położonego w samym centrum Czerwińska. Ojciec Bazylii - sędziwy profesor przyrody - poświęcił nam godzinę, oprowadzając nas po starej wystawie misyjnej, gdzie obejrzeliśmy eksponaty przywiezione przez misjonarzy z rożnych miejsc świata. Później mielismy jeszcze szansę zobaczyć romańską bazylikę z 1115 roku. Niektóre elementy architektoniczne zrobiły na nas duże wrażenie. Czuliśmy się w tych starych murach jak w innym świecie. Na dodatek kiedy zwiedzaliśmy bazylikę, ktoś akurat ćwiczył na kościelnych organach. Muzyka potęgowała i tak niesamowite wrażenia.
Ojciec Bazylii urzekł nas swoją wiedzą. W trakcie zwiedzania doszło nawet do śmiałych dyskusji, które daleko wykroczyły poza historię zwiedzanego przez nas miejsca. Były więc dyskusje na tematy gospodarcze, ale też i egzystencjalne. Cieszę się, że odwiedziliśmy to miejsce, gdyż przed kilkoma laty, dane mi było spędzić w tych murach prawie rok. Znałem je dobrze. Słuchałem jednak naszego przewodnika, którego znałem jeszcze ze starych czasów. Ojciec Bazylii był moim nauczycielem filozofii przez 2 lata na studiach w Łodzi. Ten siedemdziesięcio kilku letni, niski, krępy facet ma niesamowitą wiedzę, także na temat misji, choć tak naprawę sam na misjach nigdy nie był. Nic wiec dziwnego, że Rafał w pewnym momencie zapytał ojca, jak czuł się na misji?
Niespodziewanie spotkałem również mojego magistra nowicjatu, który akurat przyjechał z Gdańska. Okazało się, że cały czas pełni tę samą funkcję w Czerwińsku. To było dla mnie ważne spotkanie. Wymieniliśmy serdeczne uwagi, dotyczące naszego wspólnego życia przez rok pod wspólnym dachem. Zawsze miałem dużo życzliwości do mojego przełożonego, choć często nie zgadzałem się z jego poleceniami, naukami, dobrą radą, czy krytyką. Jednak to czego doświadczyłem w tych murach przez rok, w osamotnieniu, na modlitwie, ciężko pracując za braćmi z zakonu, było bardzo cenne i pomaga mi w obecnym życiu męża, pracownika, studenta, brata we wspólnocie.
W końcu dojechał do nas Paweł z żoną, u których spędziliśmy resztę dnia. Po drodze na ich działkę zatrzymaliśmy się aby zaopatrzyć się w kilka rzeczy. Łukasz z Piotrem kupili mięso na grila. Paweł kupił 5 worków cementu i ruszyliśmy do Boguszyna. Po 30 minutach dotarliśmy na miejsce. "Nawroć" przywitała na swoją dzikością. Mnóstwo krzewów, drzew, a w tym wszystkim kilka pomieszczeń gospodarczych, piwniczka, studnia i gliniana chata! Plan działania był prosty. Mieliśmy popracować, coś zjeść, a w wolnej chwili wyskoczyć wykąpać się w jeziorze. Przez cały dzień słońce przypiekało nas. Zjarałem sobie plecy, a Piotr narzekał na palący kark. Wykonaliśmy jednak kawał roboty. Najpierw siłowaliśmy się z betonową kolumną, wysoką na 3 metry, stylizowaną na starożytną kolumnę, w stylu doryckim. Kolumna zaczęła osiadać przy podstawie i przez to odchyliła się od pionu. Napociliśmy się zdrowo. Mieliśmy zawężone pole manewru, dlatego postanowiliśmy etapowo zabezpieczyć podstawę kolumny, poprzez wzmocnienie podłoża betonową wylewką, którą urabialiśmy w taczce. Dla Łukasza było to nowe doświadczenie - z którego bardzo ucieszył się. Kolejną pracą było ponowne osadzenie rynny i zaprojektowanie odpływu wody, tak aby w trakcie deszczu woda spływająca rynną nie zalewała terenu przy chacie.
W tym wszystkim znaleźliśmy też czas na czytanie gazet i rozmowę. A Łukasz wraz z Panią domu przygotował nam przepyszną karkówkę i kurczaka. Do tego była rewelacyjna sałatka i ciemny chleb ze śliwkami i rodzynkami. Uczta jak na pracowników fizycznych - wykwintna.
Przy dobrym, różowym winie, była też chwila aby wreszcie porozmawiać i poznać się lepiej.
Czas biegł szybko. Nie zdążyliśmy już pójść nad jezioro, więc wykąpaliśmy się w balii stojącej przy domu. Mam nadzieję, że wrócimy tam jeszcze kiedyś, na dłużej i będzie już wtedy chwila by wykąpać się w pobliskim jeziorze.

czwartek, 9 lipca 2009

Dziennik wędkarza_lipiec_2009


Józef

To była piękna wyprawa. Przede wszystkim dlatego, że dużo się na niej działo i dużo się też w trakcie jej trwania nauczyłem. Wszystko to czego tam doświadczyłem zostało w mej głowie i mam nadzieję że choć trochę w sercu. Czterech facetów - trzech młodzieńców poszukujących przygód i wrażeń oraz jeden doświadczony jegomość.

Dwa auta zapakowane po brzegi sprzętem wędkarskim, namiot, kilka rzeczy osobistych, trochę prowiantu, wody do picia i duża ilość preparatu na komary. Cel trasy rzeka Narew. Przewidziany czas wyprawy - dwa dni. Wyruszyliśmy wcześnie. Wszystko zapowiadało się zwyczajnie, najpier

w przeprawa przez betonową dżunglę - jak codziennie zresztą:-) Nie wszyscy się znamy, więc krótkie przywitanie i w drogę. Kilka wdechów świeżego powietrza poza granicami miasta i jedziemy dalej. Krótki postój w pobliskiej miejscowości i prujemy nad rzekę. No i trach! Dojechaliśmy do niewłaściwego miejsca a na dodatek nasze auta ugrzęzły w błocie tuż przed samą rzeką. Troszkę nerwów, holowanie i po sprawie, tylko że wyciągnęliśmy jednego a drugi ugrzązł tak, że trzeba podskoczyć do pobliskiej wsi po traktor. Niestety nie udało się zdobyć pomocy mechanicznej. Pożyczono nam tylko podłamaną łopatę i dwa kawałki drewna pod koła. Ulepieni w błocie i spoceni niemiłosiernie ledwie unikamy sprzeczki z jakimś tubylcem i skręcamy we właściwą tym razem stronę. Ekipa w jednym aucie chcąc ominąć jakiś kamień na leśnej drodze nieomal zawisła karoserią na niewidocznym korzeniu wystającym na skraju drogi. Okazuje się, że układ kierowniczy nie funkcjonuje jak powinien po tym zderzeniu z korzeniem drzewa. Już wiemy, że d

roga powrotna będzie długa i mogą być problemy. Tymczasem bierzemy się w garść i dobijamy do celu. Miejscówka jednak nie nadaje się na założenie łowiska, rzeka wezbrała w tym miejscu, tak, że nie da się łowić. Cóż szukamy innego miejsca. Znaleźliśmy względne miejsce i rozbijamy obóz. Bogdan jako kierownik wyprawy dba o to, żebyśmy sprawnie przygotowali miejsce pod obóz. Po zniwelowaniu kilku górek rozbijamy namiot , znosimy sprzęt i urządzamy się tak, żeby wszystko grało. Bogdan zapalony i doświadczony wędkarz wydaje tylko dyspozycje a reszta działa pod jego czujnym okiem. Już w tym momencie czuję się jakoś dziwnie. Trochę wędkowałem wcześniej. Znam sie na tym, poradzę sobie tak jak ze wszystkim. Przecież wychowując się bez ojca zawsze sam musiałem sie wszystkiego uczyć i sam sobie radzić ze wszystkim. Nawet, kiedy ktoś mi chciał pomóc, podpowiedzieć, to ja brałem to za atak na mnie. Myślałem, że nie mogę pokazać, że czegoś nie umiem. Nie jestem ciotą i dam sobie radę. Potrzebowałem sporo doświadczenia i lat żeby zmieniło mi się myślenie w tej kwestii. Nigdy nie będę potrafił wszystkiego i nie oto chodzi w męskiej wędrówce jak słusznie zauważył John Eldredge, którego książki w porę zacząłem czytać.ale wróćmy do wyprawy. Jednak nikt w zasadzie mnie nie uczył łowić ryb. Co prawda wyruszałem na stawy i bagienka ze szwagrem, wujkiem jednak oni nie tłumaczyli wszystkiego. Sam musiałem przyglądać się im jak łowią i kopiować ich a później, kiedy byłem starszy łowiłem nie wiedząc, że popełniam głupie błędy i nie było nikogo kto by mnie nauczył je korygować. Teraz jest ta okazja. Bogdan chętnie udziela rad i poucza cierpliwie. Każde pytanie jest ważne, nikt tu się z nikogo nie naśmiewa. Najstarszy dzieli się doświadczeniem z resztą. Nie wszyscy jednak

chcą słuchać. Adam robi po swojemu. Różnie mu to wychodzi ale w końcu daje się złamać i przyjmuje kilka cennych wskazówek od Bogdana. Nigdy nie łowiłem na rzece i nigdy nie zbroiłem wędki na grunt. Jakże mi brakowało tego ojcowania, które teraz dostrzegam we wskazówkach Bogdana. Bogdan sporo przeżył. Niedawno miał szereg ciężkich operacji. Ostatnia była na otwartym sercu! Dobrze posłuchać użytecznych rad nie tylko o wędkowaniu od takiego gościa. Późnym wieczorkiem będzie czas na męskie rozmowy przy ognisku. Tymczasem wyciągamy jakieś rybki. Jakiś leszcz, okoń, nawet mały sum niefortunnie zahaczył się na moja wędkę. Cieszę się jak dziecko, że coś złowiłem a Bogdan mówi: "chłopaki jak będzie odpowiedni poziom wody w rzece to przyjedziemy jeszcze a wtedy to wam pokażę jakie sie ryby łowi, wy też będziecie takie ciągnąć sztuki, że...." W końcu ryby całkiem przestają brać a my za to rozmawiamy o filozofii - Jacek z wykształcenia jest filozofem, mi też zdarzyło się ugryźć trochę filozofii studiując ja przez cztery semestry akademickie! Było o czym rozmawiać - Bogdan też miał sporo do powiedzenia! Później rozmowa popłynęła na wody religii by zacumować nad rzeczywistością w jakiej jesteśmy. Szczególnie cenne dla mnie były rozmowy dotykające problemów małżeńskich Jako roczny mąż mam ich nie mało a doświadczeniem też nie grzeszę w tych sprawach więc na rozmowach upłynęło nam ładnych parę godzin. Wsuwamy się w śpiworki jak larwy o godzinie pierwszej w nocy by za 3 godziny obudzić się i zapolować na jakąś drapieżną rybkę....... Dalej nie będę pisał bo wyjdzie pamiętnik hehe. Dodam tylko, że najbardziej utkwiły mi w pamięci nasze szczere rozmowy i dzielenie się swoimi doświadczeniami a przy okazji skorygowałem kilka błędów w moim wędkowaniu. Z pewnością to nie ostatnia wyprawa w tym składzie. Już planujemy następną. To były tylko przedbiegi jak mówią zawodowcy:

-) Na koniec powiem, że mimo tak krótkiego czasu jaki spędziłem poza betonową dżunglą mam wrażenie jakby mnie nie było w mieście przynajmniej z tydzień słowo daję takie mam odczucia.

Jacek

Początki były trudne. Jadąc przez las, próbowałem ominąć kamień i nadziałem się na korzeń. Skutkiem tego, coś uszkodziłem w saabinie. A potem zakopaliśmy oba samochody, próbując podjechać jak najbliżej rzeki. Ale to był akurat jeden z fajniejszych momentów, przynajmniej z mojej perspektywy. W końcu planowaliśmy męski wyjazd, więc Bóg zatroszczył się o przygody i wyzwania. Utknęliśmy.

Po kostki w błocie, zdani na siebie i ewentualną pomoc. Na szczęście dzień wcześniej w tym samym miejscu zakopali się faceci, którzy tak jak my przyjechali na ryby. Dzięki ich pomocy udało nam się wyciągnąć samochód Adasia. Później przy pomocy pożyczonego, rozsypującego się szpadla i kilku kawałków desek wzięliśmy się za wyciąganie z błota mojej saabinki. Ja siedziałem za kierownicą, Adaś ciągnął mnie swoim samochodem za hak, a chłopaki pchali z przodu. Nie powiem, trochę błota latało w powietrzu. Ale to właśnie jest smak przygody. W końcu udało się.

Kiedy już znaleźliśmy dla siebie miejsce, zajęliśmy się rozkładaniem biwaku. A później oczywiście wzięliśmy się do wędkowania. Mnie, przyznaję, brakuje cierpliwości, a ze ryby specjalnie nie brały porzuciłem dość szybko sterczenie nad kijem. Później wróciłem jeszcze, ale już do spiningowania, które jest dużo bardziej aktywną formą wędkowania. Polega na rzucaniu i ściąganiu przynęty i tak raz za razem. Jak dla mnie dużo ciekawsze, niż łowienie na tzw. grunt. W tzw. międzyczasie sporo rozmawiałem z Bogdanem. I to była dla mnie ważną część naszego wyjazdu. Rozmawialiśmy najogólniej o życiu. Dwie rzeczy jakoś bardzo poruszyły mnie w naszych rozmowach. Jakiś czas temu staliśmy razem z Bogdanem po liturgii, rozmawiając. W trakcie tej rozmowy zaproponowałem mu, ze jak chce mogę odwiedzić go w pracy. Do spotkania nie doszło. Bogdan jednak w trakcie tego wyjazdu wrócił do tego i zaczął przepraszać mnie. Myślał, ze proponując, ze odwiedzę go w pracy, na męski sposób dawałem mu sygnał, ze chcę pogadać, a on nie znalazł na to czasu. Śmiesznie, bo ja proponowałem takie spotkanie myśląc, ze to on potrzebuje pogadać. Ta sytuacja uświadomiła mi jedną, ważna dla mnie rzecz. Moje słowa nie giną. Czasem mam poczucie, szczególnie w ostatnich historiach z Anią, ze to co mówię, robię nie ma znaczenia, przechodzi zupełnie bez echa. Ta sytuacja pokazała mi, ze jest inaczej, ze moje słowa mają znaczenie, ze to co mówię, robię zostaje w innych. Druga rzecz, która mnie poruszyła w trakcie naszych rozmów, to, ze tak naprawdę wiele rzeczy przezywamy tak samo bez względu na to, czy mamy 15 cz 60 lat i to jest pocieszające:) Ten wyjazd uświadomił mi, po raz kolejny już, ze dla mnie ważne jest to co robi się razem, to, ze mogę się czegoś nowego nauczyć przebywając w gronie fajnych facetów. To co dla mnie jest najważniejsze, także w trakcie takich wyjazdów, to bliskie spotkanie, to dobra rozmowa, dzielenie się tym co w nas. Widzę, ze był taki czas kiedy tej bliskości, rozmów szukałem głównie u kobiet. Przez wiele lat mojego życia, jakoś lepiej rozmawiało mi się z kobietami. Z facetami było dużo gorzej. Od jakiegoś czasu, moje życie układa się jednak tak, ze bliskość zaczynam budować w relacji z mężczyznami. To z nimi głównie rozmawiam. Nie żebym uciekał od kobiet. Z jednej strony ostatnio moje życie układa się tak, że spotykam się głównie z mężczyznami. Z drugiej zaś strony któregoś dnia dotarło do mnie, że potrzebuję czegoś więcej niż ...szukanie zrozumienia u kobiet, wypłakiwanie się w ich obecności, nie wiem jak to nazwać. Wiem tyle, że kiedy rozmawiam o swoich trudnościach z mężczyznami, widzę, ze mierzymy się z podobnymi problemami. Oczywiście nadal ważne są dla mnie spotkania i rozmowy z kobietami, gdyż pomagają mi one lepiej rozumieć ten jakże inny i czasem tajemniczy świat. Jednak dobrze jest wiedzieć, że mój męski sposób widzenia świata, siebie, relacji - nie jest "szaleństwem" - ale właśnie naszym męskim spojrzeniem, w którym nie jestem osamotniony - a tę świadomość dają mi właśnie spotkania z mężczyznami.

Strzały:

był taki moment kiedy chłopaki łowili, a ja stałem z boku. wtedy w moją głowę zaczęła wbijać się myśl, ze moze ze mną jest coś nie tak, bo nie robię tego co oni; ta myśl na chwilę odebrała mi radość z wyjazdu - widzę jednak, ze te myśli nie są ode mnie;

kilka dni temu miałem podobną sytuację, po squashu pojechałem z Łukaszem na basen i w pewnym momencie złapałem się na tym, ze nie cieszy mnie to, ze jesteśmy razem na tym basenie, ze mogę sobie spokojnie popływać; w moje myśli zaczęła wciskać się myśl, ze Łukasz pływa lepiej ode mnie i ze nigdy nie nauczę się pływać kraulem - widzę, ze te myśli zabierają mi radość z tego co robię, może faktycznie to nasze życie to walka i jest ktoś co cały czas próbuje nam zabrać radość z życia

czwartek, 2 lipca 2009

w Drodze ku męskości - co to dla mnie znaczy?

Janek

Zastanowił mnie ten tytuł a przede wszystkim to "do męskości". Myślałem o tym kilka wieczorów leżąc w łóżku zasypiając. Z racji tego, że zasypiam w kilkanaście sekund, to w sumie moje przemyślenia miały swój koniec podczas porannego prysznicowania się

Wg. mnie dziś idea męskości nieco różni się od tej, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu była propagowana i przestrzegana. A i chyba moja własna definicja męskości różni się od tej, która wsącza mi telewizja czy internet. To co odnajduję w mediach, to lekko opalony mężczyzna bez jakiegokolwiek fałdziku tłuszczu na brzuch (obowiązkowy kaloryfer!) a za to z 3-dniowym zarostem i ogoloną klatką piersiową. Wokół kilka dziewczyn, drink w dłoni i ogólny luz, bo... jemu wszystko się należy i on jest bogiem

Moja definicja jest nieco inna, tzn. pewnie wypływa z mojej sytuacji, choć z drugiej strony nie do końca. W mojej sytuacji męskość, to bycie wsparciem dla żony w kwestii wychowania i opieki na malcami czy nawet kwestia zwykłej obecności w domu - pomoc w codziennych sprawach i działaniach. Męskość to także kultura bycia - nie wieczny luz, ale właśnie odpowiedzialność, czułość czy troska o żonę i córki.

Czytając w to można wpaść w pułapkę, bowiem single mogłyby pomyśleć -> mnie to nie dotyczy. Nic bardziej mylnego. Wydaje mi się, że osoby, które nie są jeszcze w węźle małżeńskim (węzeł jako nierozerwalność a nie koszmar i coś co człeka dobija), także powinny wykazać się męskością. Mam na myśli gotowość do bycia pomocnym, odwagę nawet w sytuacjach koniecznych do użycia siły (np. obrona kogoś przed kimś) czy zdolności organizacyjne i techniczno-manualne. Dla mnie męskość, to bycie szarmanckim w stosunku do kobiet, to także kultura języka i obycie (rozumiane nie jako lans towarzyski, ale jako dobre wychowanie)

Z drugiej strony zdaję sobie sprawę (patrzę na siebie samego), że nie wszyscy muszą być tytanami techniki czy organizacji (w tym to akurat jestem bardzo mocny), ale mam cichą nadzieję, że czytając to, każdy będzie wiedział co mam na myśli...

Męskość to nie centymetry i promile a uzdolnienia, z którymi warto współpracować i dobrze posługiwać się w codziennym życiu.


Józef

Moja wędrówka, która zaprowadziła mnie do tego aby wejść w projekt z Jackiem, w zasadzie rozpoczęła się na drodze akademickiej, a konkretniej na zajęciach z antropologii kulturowej, która mnie bardzo wciągnęła. Nie ukrywam, że jakiś wpływ na to miał mój wykładowca, który potrafił zaciekawić owym przedmiotem. Zastanawiając się nad tematem pracy zaliczeniowej postanowiłem odnieść się do tego co mnie ciekawi, trapi, zastanawia i fascynuje zarazem. A mianowicie. Widząc rozrastające się ruchy feministyczne, oraz zauważając syndrom Piotrusia Pana wśród mężczyzn w społeczeństwach Zachodu, zastanawiałem się jak wygląda proces stawania się mężczyzną w innych kulturach. (zob. W.Eichelberger - Piotruś Pan, Epidemia. Gazeta Wyborcza 09.03.09) Stąd powstała praca - Inicjacja męskości w różnych kulturach. Początkowo miał to być łatwostrawny esej, jednak końcowy produkt okazał się pracą o zabarwieniu naukowym.

Ta praca jest dla mnie początkiem intelektualnej wędrówki ku męskości. W końcowej części pracy wysunąłem też tezę, że inicjacja zbliżona do tej o której mówią antropolodzy, można spotkać tylko w instytucjach totalnych, takich jak wojsko czy zakony, a co dalej? Tego nie rozwinąłem. Praca może wydawać się niedokończona. Próbą odpowiedzi na nią jest nasza misja, która oby pokazała, że możliwa jest inicjacja męskości tu i teraz, w gronie mężczyzn i co istotne również w gronie doświadczonych ojców, mentorów.


Zachęcam do lektury napisanej przeze mnie pracy - znajduje się ona na blogu, w rubryce "Do poczytania".


Jacek

...Może istota męskości tkwi tak naprawdę w tym, na jakie pytania próbujemy sobie odpowiedzieć w naszych działaniach. czy jestem silny? Czy wytrzymam? Czy jestem odważny? Kiedy patrzę na swoje życie, na to co robiłem i robię, widzę, że u podstaw moich decyzji, postanowień, działań, leży próba zmierzenia się z tymi pytaniami...

Całość tekstu znajduje się na blogu, w rubryce "Do poczytania"


wtorek, 30 czerwca 2009

Szlakiem tatarskim Krynki_maj_2009

Jacek
Miałem już dość siedzenia w Warszawie. Podobnie jak Józek. Zaczęliśmy więc zastanawiać się nad zorganizowaniem wyjazdu w trakcie majówki. Jak to się stało, że wybrałem wyjazd na wschód nie pamiętam. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie zacząłem zbierać informacje o Szlaku Tatarskim. Słyszałem o tym szlaku już wcześniej. Zacząłem organizować wyjazd dość późno, czekałem bowiem na decyzję Józka odnośnie tego kiedy będzie w stanie wziąć urlop. Pomysł był wspólny, więc zależało mi aby był na tym wyjeździe razem z Asia. Kiedy już wziąłem się za szukanie miejscówki okazało się, że jest ciężko. W końcu jednak udało mi się znaleźć miejsce w Domu Kultury w Krynkach. Plan był bardzo ogólny, zbieramy 10 osób, pakujemy się w samochody, a resztę organizujemy na miejscu. Po różnych historiach powstała w końcu ekipa: Ja, Rafał, Adaś, Darek, Wojtek, Asia. Z małym opóźnieniem mieli do nas dołączyć Józek z Asią. Wypożyczyliśmy przyczepę, zapakowaliśmy rowery i ruszyliśmy. Dotarliśmy na miejsce trochę po północy. Miejscówka była skromna, żeby nie powiedzieć spartańska, ale w końcu miało być tanio, no i sam Dom Kultury nazywa się "Bieda", więc nazwa mówi sama za siebie. Dostaliśmy dwa pokoje, a w nich łóżka, miały być. Faktycznie były to jednak jakieś takie składaki, a na nich sienniki wypchane sianem, trawą? trudno powiedzieć.
DZIEŃ PIERWSZY
Kilka miesięcy temu przestawił mi się zegar biologiczny, czy coś tam w środku i zacząłem wcześnie wstawać. Miałem nadzieję, że przejdzie mi na wyjeździe, ale nie. Wstałem więc pierwszy i czekałem, aż reszta ekipy wstanie z łózek. Zaraz po mnie wstał Rafał, więc w oczekiwaniu na resztę ekipy postanowiliśmy odmówić laudesy. Tego dnia strasznie wiało, więc zamknęliśmy się na czas laudesów w saabinie. W końcu wstała reszta ekipy, więc mogliśmy zjeść wspólne śniadanie. Lubię klimat wspólnego jedzenia. Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną kilkugodzinną trasę. Pierwszym miejscem które odwiedziliśmy był meczet w Kruszynianach. O meczecie opowiadał w niesamowity sposób facet pochodzenia tatarskiego. A później wylądowaliśmy po drugiej stronie ulicy w restauracji Tatarska jurta prowadzonej przez panią Dżennetę Bogdanowicz. Co prawda dwie godziny wcześniej jedliśmy śniadanie, ale postanowiliśmy spróbować kilku tatarskich potraw. I zachwyciliśmy się. Przypomniały mi się czasy kiedy żyła jeszcze moja babcia i wszystkie moje wyjazdy z dzieciństwa do rodziny na wieś. Proste, ale przepyszne tradycyjne jedzenie. Dużo, tłusto i niesamowite smaki. Robiliśmy nawet szybki ranking. Ja zachwycony byłem kołdunami w rosole, sytą (zmrożony napój z wody, miodu i soku z cytryny), babką ziemniaczaną i pierekaczewnikiem. Choćby dla tego jedzenia warto pojechać w tamte okolice. Resztę dnia spędziliśmy jeżdżąc po okolicach. Byłem pod wrażeniem. Większość wsi przez które przejeżdżaliśmy wyglądała jakby czas zatrzymał się tam wiele lat temu. Piękne drewniane domu, cisza, spokój, a w niektórych miejscach jeszcze piaszczyste drogi. Wieczorem wyjechaliśmy po Józka i Asię do Białegostoku. Wieczór zakończyliśmy rozmową przy sziszy, którą po ciężkich zmaganiach rozpalił Adaś. Dla mnie ten dzień był też wyjątkowy z tego względu, że był to mój pierwszy dzień bez papierosa, od czasów szkoły średniej, chyba?
DZIEŃ DRUGI
Okazało się, że nie jestem jednak takim rannym ptaszkiem, Kiedy wstałem na nogach był już Józek z Asią. Właściwie nie tylko na nogach, oni już byli myślami daleko w trasie. Musieli w końcu jednak korzystać z najgłębszych pokładów cierpliwości, gdyż większość ekipy po całym dniu na rowerze, spała w najlepsze. W końcu dołączył do nas Rafał, więc mogliśmy zacząć dzień od laudesów, później klasycznie już śniadanie, w trakcie którego dołączała do nas powoli reszta ekipy. Tego dnia nie wszyscy mieli już jednak ochotę na jeżdżenie. Darek i Adaś uznali, że tego dnia wolą jednak poruszać się samochodami. Zawieźli nas do Supraśla, a stamtąd ruszyliśmy już przez okoliczne pola i lasy. Tego dnia grupa zaczęła się też powoli rozsypywać. Z początku miałem jeszcze ciśnienie, aby próbować utrzymać nas razem, ale w końcu uznałem, że nie ma to sensu. Na obiad pojechaliśmy jeszcze razem, oczywiście do "Tatarskiej jurty". Do domu zaś zjeżdżaliśmy indywidualnie, każdy w swoim tempie i czasie. Wieczór spędziliśmy przy ognisku. Niektórzy skupili się na paleniu sziszy inni na ewangelizacji i filozoficznych rozmowach:)
DZIEŃ TRZECI
Niedziela była dniem powrotu. Jednak nie najkrótszą drogą. Okazało się bowiem, że niedaleko mieszkają dziadkowie Adasia. Adaś zaproponował abyśmy zajechali do nich. Była tam bowiem jego mama która przyjechała sama z Warszawy samochodem. Adaś nie chciał aby mama wracała sama. Mieliśmy więc podjechać do jego dziadków w drodze do domu. Postanowiliśmy też jako, że byliśmy w okolicy podjechać do Białowieży aby zwiedzić choć kawałek puszczy. Musieliśmy jednak ze względu na mała ilość czasu ograniczyć się do zwiedzenia Rezerwatu. I to był naprawdę rewelacyjny pomysł. Mogłem bowiem po raz pierwszy na żywo zobaczyć moje ulubione zwierzę, czyli wilka. Zrobić sobie zdjęcie z leniwym ryśkiem i zobaczyć szaloną łosicę. A na koniec naszej wyprawy załapaliśmy się wszyscy na pyszne ciasto u dziadków Adasia.
DLACZEGO PISZĘ O TEJ WYPRAWIE W TYM MIEJSCU.
Nie był to typowy męski wyjazd. W końcu były razem z nami dwie Asie. Nie był to też wyjazd na którym sprawdzaliśmy swoją siłę, czy wytrzymałość. Ale w końcu mężczyzna to nie tylko ten, który walczy, sprawdza się, ciężko pracuje. To także ten który odpoczywa po pracy, wysiłku. I taki był ten wyjazd. Miał być przede wszystkim czasem, kiedy mieliśmy odpocząć. I myślę, że to się akurat udało. Piszę też o tym wyjeździe w tym miejscu, dlatego, że dla mnie osobiście jednym z wyznaczników tego wyjazdu, było podejmowanie odpowiedzialności. Czułem się odpowiedzialny za jego przygotowanie. Za zadbanie o miejsce gdzie moglibyśmy mieszkać, za zaproponowanie formy spędzania czasu, za organizację podróży i czasu na miejscu. Nie zawsze w życiu zachowywałem się odpowiedzialnie, choć zawsze za taką osobę się uważałem. Chcę jednak aby ludzie mi bliscy i nie tylko, wiedzieli, że mogą na mnie polegać. I widzę, że właśnie takie konkretne sytuacje jak ten wyjazd, weryfikują to. To co może nie jest dla mnie pierwszyzną, ale było też ważne, to to, że podjąłem się organizacji tego wyjazdu samodzielnie. Widzę, że czasem łatwiej mi w coś wchodzić ,coś robić, kiedy robię to z kimś. Na pewno jest mi łatwiej, kiedy w trudnych momentach mogę oprzeć się na drugiej osobie. męskości jest też podejmowanie odpowiedzialności. Dla mnie wyrażało się, to w organizacji tej wyprawy.
Pomimo, że ten wyjazd był czasem odpoczynku, ja miałem mimo wszystko swą walkę. Przez caly ten czas nie paliłem. Nie wyobrażałem sobie, że mogę nie palić, nie korzystając przy tym z wspomagaczy takich jak plastry antynikotynowe. Teraz już wiem, że można i znowu chcę podjąć tę walkę. Wyjątkiem była szisza. Dla mnie jednak te 3 dni były czymś co jeszcze niedawno wydawało mi się czymś niemożliwym.