niedziela, 17 marca 2013

MOJE BIEGUNY

Właśnie kończę czytać ciekawe dzienniki Marka Kamińskiego. Jest to zbiór wypraw polarnych z lat 1990-1998. Czyli początki działalności podróżniczej w zimnych rejonach Ziemi. To rewelacyjna lektura. Polecam szczególnie dla tych, którzy jeszcze jej nie dotknęli - a dobrze czują się w tym gatunku pisarstwa, jakim są relacje z wypraw podróżniczych w formie osobistych dzienników podróżnika. Bardzo przekonujące są dla mnie codzienne zapiski prostych czynności jakie wykonuje polarnik podczas drogi na biegun. Co się zmienia w jego myśleniu?, postrzeganiu rzeczywistości? Jak znosi extremalne warunki klimatyczne? Jak sobie radzi z samotnością, itd. Kamiński co jakiś czas zabiera czytelnika w zupełnie inny wymiar swoich wypraw. To nie tylko i wyłącznie parcie do przodu z ponad 100kg sankami po lodzie - (choć czasem jedynie ta myśl, żeby tylko iść do przodu i nie myśleć o czymkolwiek innym powoduje, że idzie dalej). Jednak to nie jedynie droga do celu, walka ze swoimi słabościami, pokonywanie arktycznych przeszkód....,To również zamyślenie nad sprawami egzystencjalnymi, które dotykają również mnie i Ciebie pewnie też. nie będę w tym miejscu cytował wybran ych fragmentów książki. Zapraszam do czytania. A oto Kilka słów Kamińskiego dla jednego z portali internetowych: "Tak się składa, że święta Wielkiej nocy i Bożego Narodzenia zastawały mnie często na Grenlandii, Antarktydzie albo w Arktyce. To był rodzaj rekolekcji w samotności. W czasie tych wypraw na pewno jest się bliżej Boga, bliżej innej rzeczywistości, bliżej opatrzności. Z życia znikają rzeczy mało ważne, jak tysiące informacji zalewających nas codziennie, wszystkie media, rozmowy, z których nic nie wynika. Życie zostaje zredukowane do podstawowych czynności. Powstaje przestrzeń do myślenia i kontaktu z Bogiem". "Bóg jest dla mnie przede wszystkim stworzycielem tego świata, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. To Ktoś, kto jest jednocześnie ponad tym wszystkim i w tym wszystkim. Jest również w nas i zwracając się do swojego wnętrza, do samych siebie, też możemy z Nim rozmawiać. Nie musimy szukać Go tylko na zewnątrz".

piątek, 1 marca 2013

O WŁOS OD GRENLANDII....?

NIEWIELE ZABRAKŁO CHŁOPAKOM DO 1 MIEJSCA DZIĘKUJĄ ZA POPARCIE - BYŁO NAPRAWDĘ DUŻE (PONAD 5000 GŁOSÓW) OGŁOSZENIE ZWYCIĘZCY MEMORIAŁU - 16 MARCA 2013 R. JESZCZE JEST NADZIEJA! Grenlandia – największa wyspa na Ziemi, na której panują arktyczne warunki. Około 84% wyspy pokrywa lód - co w znacznej mierze utrudnia jakąkolwiek działalność człowieka. Do zagospodarowania pozostały jedynie wybrzeża. Najprawdopodobniej do X wieku był to teren nieznany dla Europejczyków. Zamieszkiwany przez ludy arktyczne. Grenlandię podobno odkryli norwescy wikingowie, którzy zabłądzili w drodze do Islandii. W chwili przybycia wikingów była niezamieszkana. Na początku XIII wieku przybyli na wyspę przodkowie dzisiejszych Inuitów (dawniej Eskimosów). Jedyny lud, jaki zamieszkiwał wyspę przez kilkaset lat... W XVIII wieku wyspa stała się kolonią duńską.

czwartek, 28 lutego 2013

WYPRAWA NA GRENLANDIE - ZAGŁOSUJ NA 3 ŚMIAŁKÓW

Trzech przyjaciół, Marek Zapalski, Aleksander Stalpiński i Grzegorz Kaska razem ze swoimi dwoma przyjaciółmi mają szanse zrealizować jedno wielkie marzenie - wyprawę na Grenlandię i zdobycie najwyższego szczytu Arktyki- Gunnbjørn Fjeld (3694 m n.p.m) Aby zwiększyć ich szanse zagłosuj proszę na wyprawę na stronie: http://www.miejodwage.pl/747 Wystarczy wpisać e-mail, nacisnąć "glosuj" a potem aktywować link przesłany na skrzynkę pocztową. Projekt, który wygra, otrzyma 100% finansowanie! Gunnbjørn Fjeld to nie jest łatwy cel, ponieważ aby dotrzeć do podnóża góry trzeba dolecieć specjalnym samolotem na lodowiec, a następnie przetrawersować w śniegu i -30 stopniowym mrozie 150 km, na sam koniec zostaje wdrapanie się na 3700m. Więcej informacji tu: http://addtoex.pl/ Dzięki wielkie:-))) KONIEC AKCJI DZIŚ - ZOSTAŁO IM NIEWIELE OK 300 GŁOSÓW!

środa, 20 lutego 2013

PRZETRWANIE

Jakiś czas temu oglądałem z kolegą z pracy film, który uważam godny jest polecenia... Szczególnie dla tych, którzy tak jak ja - o mały włos pominęliby go.... A produkcja ciekawa. Reżyser Ridley Scott, autor takich pamiętnych ujęć: "Helikopter w ogniu", "Gladiator" na pewno nie odstraszy żadnego mężczyzny. Wart jest obejrzenia. Po pierwsze dlatego, że jak na produkcję amerykańską - wydaje się być bardzo realistyczny. Kręcony w przepięknej scenerii. Generalnie fabuła prosta i mocna. Grupa mężczyzn. Katastrofę lotnicza. Żądne krwi wilki i mroźne warunki stanu Alaska. Trochę może metafizyczny w niektórych ujęciach w moim odczuciu, ale to tylko na plus. Można trochę pomyśleć - dla tych, którzy chcą pomyśleć:-) I co najważniejsze bez tkliwego happy-endu! Podarowaliśmy go z żoną przyjacielowi Jackowi, ale nie był nim aż tak zachwycony jak zachwycony jestem ja. Stwierdził nawet, że jest trochę pesymistyczny w swej wymowie, a z pewnością końcowe sceny wprowadzają w taki właśnie nastrój... Ja uważam jednak inaczej. Takie jest twarde i brutalne życie w niektórych rzeczywistościach świata i bardzo dobrze zostało to ukazane w tym filmie. Myślę nawet, że końcowe sceny filmu mogą niekoniecznie być odebrane jako porażka, przegrana, czy jak tam kto chce. Tytuł polski - PRZETRWANIE i nie wiedzieć czemu tekst z gotową interpretacją poniżej tytułu - może prowadzić na manowce. Dla mnie końcówka jest zupełnie inna i myślę, że dla każdego będzie też różna. Zakończenie nie jest według mnie jednoznaczne - tak jak w życiu. Umierasz i nie wiesz co dalej. Gdzie będziesz i...-a jakie są opcje?. Możesz być pewny, albo zgadywać i tylko tyle! W wersji angielskiej tytuł brzmi: THE GREY..... i.... CHYBA JEST TRAFNIEJSZY I WYMOWNIEJSZY

niedziela, 17 lutego 2013

O MĘSKOŚCI

PRAWDZIWY FACET NIE JE MIODU TYLKO ŻUJE PSZCZOŁY - znalazłem taki wpis w internecie... i się zastanowiłem No to wychodzi według tych słów, że niewielu z nas jest prawdziwych? Mogę jeść samą cebulę, czosnek, imbir, chilli, piję gorzkie napoje, ciemne mocne piwo, kwas chlebowy, ale żuć to jedynie suszone owoce na przykład figi - pszczoły nie próbowałem. Jeśli brać dosłownie tą sentencję to nie łapię się do grona. Jednak jako metafora pewnego spojrzenia na mężczyznę to jest ciekawa - czy trafiona - zależy dla kogo... A JAK TY MYŚLISZ? Komentarze oczekiwane DŁUŻSZE WYPOWIEDZI RÓWNIEŻ:-) wdrodzekumeskosci

środa, 13 lutego 2013

ZIMOWY DZIEŃ W PUSZCZY

Wreszcie! Jeden, zimowy dzień w Puszczy Kampinoskiej. Znów się udało! Cały tydzień odwilż, mokro i wilgotno... jednym słowem nieprzyjemnie. Aż do soboty. Ustawiliśmy się w okolicach 8 rano. Dzień wcześniej padał mokry śnieg. Był nawet pomysł aby wybrać się do Kampinosu z nartami biegowymi - ale ostatecznie wybraliśmy opcję marszową. Termometr w aucie wskazywał minus 5,5 stopnia. A poza miastem dochodził już do minus 7. Rześko.Bardzo rześko. Trochę mieliśmy obsuwę czasową w stosunku do planu - dlatego wybraliśmy krótszy szlak. A plan był z grubsza taki: Godzina 8 jesteśmy na szlaku, idziemy czerwonym do miejscowości Pociecha. Tam rozpalamy ognisko, kiełbaski - dojeżdża Karol z ferajną i może Piotr, jemy, strzelamy z łuku i zawijamy się szlakiem zielonym. Całość trasy ok 20 km. A teraz jak było:-) Po kolei. Wyruszyliśmy w czwórkę z Warszawy z małym opóźnieniem. Okazało się, że Marcin jest po udanej imprezie, która skończyła się nad ranem i po 2 godzinach snu(!) spotkał się z nami. Wyruszyliśmy około 9tej krótszym szlakiem. Po drodze zbieraliśmy - według nas - suche gałęzie, które ładowaliśmy na....ot, taki patent, który wykorzystują polarnicy ciągnąc ciężkie pulki. Naszymi pulkami były sanki mojego syna - przerobione trochę do naszych potrzeb, a w zasadzie dodałem tylko szereg linek i miniaturowych karabinków. Do ciągnięcia wykorzystaliśmy klasyczną uprząż wspinaczkową i już. W drodze powrotnej wiozłem na nich plecak, matę strzelniczą łuk i strzały. Szło się nieźle. Widoki całkiem całkiem. Trochę żartowaliśmy, trochę rozmawialiśmy o tym i owym i tak zaszliśmy w wyznaczone miejsce. Na miejscu przywitał nas Karol z synem i krewnym harcerzem oraz moja żona z naszym synem. Od razu podzieliliśmy się obowiązkami. Jedni rozpalali ogień, inni przygotowywali tyczki do kiełbasek. Ja organizowałem małą strzelnicę. Okazało się, że rozpalenie ognia nie jest takie łatwe. Mieliśmy nawet gotowe rozpałki - ale chyba jakieś kiepskie. Straciliśmy z pół godziny na rozniecenie ognia i w momencie, kiedy już poczuliśmy ciepło ogniska nagle zjawił się Pan ze Straży leśnej czy jakoś tak i zasugerował przeniesienie ognia 500 metrów dalej, gdyż tam jest wyznaczone miejsce na ognisko. Ale niefart wzięliśmy za właściwe jakieś nielegalne miejsce, które ktoś przed nami wcześniej rozpalał i pozostał ślad po ognisku. Cóż zanim przenieśliśmy całe obozowisko w wyznaczone miejsce - ci, których powitaliśmy musieli już wracać. Trudno zostawili kiełbaski i cały prowiant dla nas. A nasza czwórka walczyła dzielnie dmuchając na przemian w tlące się patyki. Nie daliśmy się i po jakimś czasie wznieciliśmy przyzwoity ogień. Kiełbaski zakupione na targu rewelacyjne. Później urządziliśmy małą strzelnicę i jeszcze mniejszy konkurs. Bezkonkurencyjny Marcin dobił nas swoją skutecznością w strzelaniu z łuku i .... to po 2h snu. No, nieźle. Czwartej rundy jednak nie było, gdyż Arek spieszył się do dwójki swoich dzieci, bo żona jego miała spotkanie. Już był spóźniony ponad godzinę. Spieszyliśmy się zatem wszyscy. Droga powrotna wydawała się nam dłuższą, choć miała być krótsza....

sobota, 2 lutego 2013

WYPRAWY

...
Z drugiej strony wygląda to tak niewinnie, ot takie tam pagórki, ale kiedy trzeba iść cały dzień i przejść każdy z nich, przeciągnąć sanki, to już co innego. Co innego widzą moje oczy, co innego czuje moje ciało. Abo w skrócie: co innego widzę, co innego czuję. Często jest tak w życiu, nieprawdaż. Mimo że ciągnę sanki i jest mi nielekko, czuję się swobodnie. Jestem wolny, robię to, co bardzo bardzo chciałem zrobić. Sam w białej pustej przestrzeni. Tak, jestem wolny i szczęśliwy. tu człowiek widzi siebie w każdym szczególe, najdrobniejszym. tu nic się nie ukryje, nie zakłamie, nie oszuka. Nie ma układów ani znajomości. Nikt nie powie złego słowa, nie uśmiechnie się fałszywie, nie będzie plótł głupstw. Największe pieniądze świata nie są warte nic, a już na pewno nie tyle, ile butelka z paliwem czy porcja żywności... (Biegun Południowy, 44 dzień wyprawy [w:] M. Kamiński, Moje Bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998.)Fotografia - polarnik Marek Kamiński
Ostatnie miesiące upłynęły mi w większości w czterech ścianach. trochę w Ośrodku, trochę w domu i sporo czasu podczas remontów. To decydowanie za dużo jak dla mnie. Czuję się wciśnięty miedzy wspomniane ściany i nie jest mi z tym dobrze. Duszę się. Ciężko akceptować taki stan rzeczy, kiedy myślami jestem daleko... wyprawa, wyprawa, daleko, bezdroża.... Tymczasem pozostają jedynie liturgie we wspólnocie, choć i tak nieczęsto. To jednak też trochę jak wyprawa. Przynajmniej w tym sensie, że mogę przeglądać się w Słowie, które prześwietla mnie nie gorzej niż polarnika extremalne warunki życia.... Czasami mam wrażenie, że niektórzy bracia we wspólnocie zastępują (tworzą) takie extremalne warunki.. i okrutnie ciężko jest to znosić dla mnie! Coraz wyraźniej widzę swoją biedę w "starciu z tym extremum"...Moje wyobrażenia o sobie rozbijają się jak o kamień i to co widzę a co czuję nie napawa mnie radością. Trudna jest droga permanentnego nawracania się..., myślę sobie że chyba ma w sobie coś z podroży jaką opisuje polarnik(?)

piątek, 1 lutego 2013

FIGHT A BATTLE

"....A WE MNIE SAMYM WILKI DWA OBLICZE DOBRA OBLICZE ZŁA WALCZĄ ZE SOBĄ NIEUSTANNIE WYGRYWA TEN KTÓREGO KARMIĘ WYGRYWA TEN KTÓREGO KARMIĘ!.... " W bitwie o moje serce, o moją DUSZĘ A a nawet o moją męskość nigdy nie jestem sam. Ktoś jest zawsze przede mną, kto stoczył już wiele bitw... Kto zagrzewa mnie do walki? z moją bezsilnością, z moimi słabościami, które mają wpływ nie tylko na to co się dzieje ze mną, ale także na moich najbliższych, na tych, których kocham (a przynajmniej dążę do tego, abym kochał), na braci ze wspólnoty, na otoczenie, w którym żyję. To nie jest tak, że to tylko moja sprawa. Moja apatia. Moje bagno. Jak mawiał pewien pisarz - trapista Thomas Merton - „Nikt nie jest samotną wyspą”. Zatem moja codzienna dezercja z walki o moją duszę ma wpływ na innych. Niszczy nie tylko mnie. To sprawa tak oczywista, że nie ma co się nad nią dłużej rozwodzić. Fakt jest taki, że walka trwa!

piątek, 25 stycznia 2013

RYTUAŁY PRZEJŚCIA - CEREMONIA POGRZEBOWA I MĘSKIE SPOTKANIE W SAUNIE

Bywają wydarzenia, które nieoczekiwanie "SPADAJĄ" NA CIEBIE... I NIOSĄ ZE SOBĄ COŚ...co zapada na dłużej w pamięci. Takim wydarzeniem okazał się POGRZEB Wojciecha "wodza". Kolejny raz połączył nas wodzu - jak to ujął Adam. WOJCIECH to wrażliwy muzyk, u którego mieszkaliśmy przed sześcioma laty jako studenci, poznając jego perypetie życiowe. Dlaczego wodzu? Cóż traktował nas trochę jak chłopaków, którzy potrzebują porad życiowych doświadczonego człowieka, którym się mianował. Zatem został trochę groteskowo naszym wodzem. Groteskowo, bo wiele jego przepowiedni od razu szlag trafił - kilka kwestii jednak było bardzo mądrych i pouczających - to nie ulega wątpliwości. Spotkaliśmy się w Kościele Adam, Ja i Kuba, żeby pożegnać naszego wodza po chrześcijańsku. Ja przyjechałem z całą moją rodzinką, Adam zdecydował się przyjechać sam i nie fatygował żony oraz dzieci a Kuba przybył ze swoją matką. Zdziwiłem się, że nie ma trumny a zamiast niej stoi niewielka puszka z prochami. Adam szybko przypomniał nam, że taka była wola wodza, który mówił iż nie chce żeby jadły go robaki w ziemi. Liturgia nie trafiła do mnie w żaden sposób, no cóż - bywa i tak. Dobrze, że chociaż oprawa muzyczna była całkiem całkiem. Po przepięknym utworze E. Morricone zapamiętanym z filmu "Misja" zaśpiewanym przez chór, pan ze służby pogrzebowej chwycił skremowanego wodza w urnie w jedna rękę w drugą kwiaty i poprowadził orszak pogrzebowy na cmentarz. poszliśmy za nim. Adam zdążył jeszcze szepnąć mi do ucha, że musi szybko pisać swój testament, żeby go normalnie w trumnie pochowali. Niewiele brakowało a nasze drogi rozjechałyby się na dobre. Nie będę rozwijał wątku, ale kontakt przerwał się niektórym z nas na trochę długo. Zbyt długo! Na szczęście nasze ktoś czuwa nad tym byśmy się nie pogubili nawzajem. kolejnego dnia spotkaliśmy się w saunie. Dołączył do nas Jacek. Kilka dni temu spotkałem się z Kubą również w saunie i kolejny raz dostał ode mnie zaproszenie na katechezy neokatechumenalne. powiedziałem, że nie odpuszczam i przywołałem sytuacje Jacka, któremu Janek wciskał parę razy zaproszenie i w końcu poszedł na te katechezy i jesteśmy razem we wspólnocie już od 6 lat. Kuba na to: a czy Jacek ma spokój w sercu? - bo ja bym chciał mieć taki spokój. Odpowiedziałem krótko: spytaj go! Akurat tak się składa, że ustawialiśmy się z Jackiem na saunę od dłuższego czasu i terminy nam się nie zgrywały aż do teraz. Więc dobrze się złożyło i spotkaliśmy się wszyscy na saunie. Było o czym rozmawiać. Czasu tylko mało. Trochę popływaliśmy a potem myk do sauny. Jak cieplutko. Adam odpalił, że trzeba się wybrać do bani ruskiej a potem w przerembel, albo w śnieg. Ciarki aż mi przeszły na myśl o tarzaniu się nago w śniegu. Tym bardziej, że siedząc w saunie jeszcze się nie rozgrzałem porządnie. Adam to jest żywioł! Trochę się ucywilizował przy swojej zonie - jak to stwierdziliśmy z Kubą. W sercu jednak wciąż dzikus a że rudy - to od razu mam skojarzenie z bajki o Żelaznym Janie. O swojej pracy Ratownika Medycznego opowiada tak, jakby sprzedawał cukierki w sklepiku. Odporny na trudne warunki pracy i stres. profesjonalista jak opowiada o swojej pracy. Minimum zbędnych emocji. Tylko chłodne konkrety z doza humoru. Może kiedyś zabierzemy razem nasze dzieci jak dorosną na mały survival, kto wie? zostałem poproszony żeby być ojcem chrzestnym drugiego syna Adama. to wzruszające dla mnie i wielka odpowiedzialność. Ja biorę te kwestie śmiertelnie poważnie. Mam nadzieję, że brał to pod uwagę hehe:-) Po saunie zaopatrzyliśmy się w dobre piwa z niszowych browarów i poszliśmy do mnie. Przy dobrym trunku zaczęliśmy przywoływać wspólnie spędzone chwile. Te śmieszne i te trudne z czasów życia z wodzem. Nie zapomnę jak pan Wojtek po kilku głębszych dał się namówić na kilka utworów. Wyciągnął swoją altówkę, dostroił instrument i... skończyło się na solówce do jednej z piosenki reggae Boba Marleya, którego puściliśmy na płycie cd. Tego jeszcze nie grali. wyszło kapitalnie. Powalił mnie utworem "24" Paganiniego, którego bardzo lubię. Ale żeby tak bez nut takie wariacje? Po prostu klasa. Jak odgrzewane kotlety wspominaliśmy te same, opowiadane wielokrotnie wydarzenia i wciąż płakaliśmy ze śmiechu. Skończyło się na tym, że zagraliśmy w Dixit - prostą i ciekawą grę polegającą na wymyślaniu skojarzeń do specjalnych kart gry. Oczywiście dołączyła do nas moja żona, która szalenie lubi tą grę. skojarzenia były prze śmieszne i czasami odlotowe. z trudem powstrzymywaliśmy się od wybuchów głośnego śmiechu. Było świetnie ale krótko. Jacek łapał ostatni tramwaj do domu. Z kolei Adam dostał telefon od zony, że Stefanek gorączkuje, więc tez szybko się zmył. 3ba powtórzyć spotkanie. Józef

sobota, 19 stycznia 2013

JAZDA NA LODZIE - EXTREMALNA DROGA

W minionym tygodniu postanowiłem wypróbować nowy sprzęt rowerowy. Wybrałem oczywiście trasę do pracy, czyli 20 km w kierunku Józefowa. Jakoś dziwnie uznałem, że aura do jazdy jest w porządku. Niestety myliłem się niemiłosiernie. Tak dawno nie wsiadałem na rower. Tyle zajęć, różnych zleceń, pracy, że wciąż wybierałem jednak 4 koła, bo i szybciej i wygodniej... Już w wakacje przymierzałem się do zmiany obuwia rowerowego. Bloki w systemie SPD leżały kilka miesięcy zbierając kurz. Kiedy ostatnio nazbierałem trochę kasy, zaopatrzyłem się w odpowiednie buty. Wiedziałem, że przestawienie się na jazdę w butach z blokami wymaga trochę czasu i trzeba przy tym poćwiczyć nienaturalne skondinąd odruchy. Dlaczego wybrałem akurat zimę na testowanie sprzętu i naukę odmiennego sposobu jazdy? Sam nie wiem. Chyba nie mogłem już wytrzymać bez roweru, a może potrzebowałem trochę adrenaliny? Chciałem także wypróbować ocieplane kolarki, które zakupiłem. Jedno jest pewne. Nie było to rozsądne. Jak tylko wyjechałem, zaliczyłem glebę na asfalcie. Ledwie się podniosłem. Na szczęście bloki odpięły się i mogłem uwolnić nogę spod roweru. Wtedy zorientowałem się, że będzie ciężko. Wstałem, otrzepałem śnieg z siebie, sprawdziłem, czy są jakieś straty we mnie i w rowerze. Okazało się, że jestem tylko poobijany i... ruszyłem dalej. Ostrożnie jadąc dotarłem do Wału Miedzeszyńskiego i wbiłem się na ścieżkę rowerową, ale wjeżdżając na nią po prostu zwątpiłem! Goły lód. Przejechałem może z 2 km i zrezygnowałem. Wjechałem nielegalnie na trasę, zachęcony przez jakiegoś typa na kolarce. Jechało się dobrze, ale kierowcy byli chyba nieco poirytowani i to spowodowało, że wróciłem z powrotem na ścieżkę. Ostrożnie jadąc w mgnieniu oka przyswajałem sobie nową metodę jazdy. Byłem bardzo skupiony, co chwila sprawdzałem zapięcie, kołysałem się na wszystkie strony. W myślach upadałem już ze 20 razy. Mimo, że było mi ciepło - w tych ocieplanych gaciach, to wspomnienie pierwszego upadku powodowało oziębienie moich myśli. Ta sytuacja paradoksalnie okazała się dobrą. Mogłem przeanalizować moje ostatnie miesiące życia, zapracowania i ciągłych upadków duchowych. Jadąc myślałem sobie, że taka jazda rowerem po lodzie doskonale oddaje moje funkcjonowanie w świecie- przynajmniej przez ostatnie miesiące. Z jednej strony chciałbym oddać swoje sprawy Bogu, znaczy zdać się na Jego plan wobec mnie. W konkretach chodzi o to, żeby codziennie pytać się w modlitwie co mam robić? - mimo, że mam już swój plan i logicznie rozumując doskonale wiem co mam robić i jak. I jest to jak jazda po lodzie, bo nie wiesz, czy za chwile się nie wywrócisz a wtedy będzie bolało. Bo okaże się, że mam zrezygnować z moich pomysłów, afektów, przyzwyczajeń a nawet przyjemności.... Choć tyle razy doświadczyłem błogosławieństwa i miałem pewność, że to na co się otworzyłem było 10000 razy lepsze niż to, co sam wymyśliłem i o co prosiłem, albo chciałem wyegzekwować od Boga przez mój egoizm i fałszywą pobożność. Z drugiej strony mam nieodpartą pokusę ufania swoim możliwościom. Każdego dnia mam naszkicowany plan działania i chcę go wykonać na swój sposób i swoimi siłami. Nie konsultując tego z nikim, nie pytając nikogo, czy to jest dobre?, mądre?, potrzebne? itd. No może za wyjątkiem tego, że pewne kwestie udaje mi się omawiać z żoną. Ale to i tak wyłącznie za sprawą Łaski od Boga, a nie moimi siłami, więc to odpada i wykreślam automatycznie z mojego osobistego konta zasług. I to też jest życie jak jazda na rowerze według mnie, gdyż tyle razy doświadczyłem swoich upadków, niepowodzeń. Tego, że moje działanie okazuje się być głupie, albo niepotrzebne, a czasem krzywdzące, bądź raniące innych. Te filozoficzne rozmyślania nie wiem czemu, ale przychodzą mi na myśl najczęściej na rowerze, albo podczas wędrówek... Wracając do roweru - z trudem dojechałem do celu zaliczając po drodze jakieś 4 km od pracy kolejny upadek - tym razem na niewielkim odcinku drogi leśnej. Jakiś koleś wyjeżdżał autem z drogi podporządkowanej i nie mógł się zdecydować, czy jedzie prze de mną, czy czeka aż przejadę. Nie wiem, może zbaraniał, że ktoś wybiera się na rower w taką pogodę, może wyglądałem jakbym miał same rajtuzy na sobie i jakąś bluzkę... nie wiem? W każdym razie wyjechał w takim momencie, że ja musiałem gwałtownie skręcić, a na lodzie równa się to z upadkiem. Myślę, że nie miał bym szans nawet gdybym założył extra zimowe opony z kolcami. Gleba i tyle. To był ciężki upadek, ale i tym razem bloki automatycznie wypięły się i noga cała. Podniosłem rower i przez kilometr prowadziłem go, bo nie miałem już siły upadać kolejny raz. Upadek trzeci nastąpił 500 m przed celem na oczach starszej pani pomykającej na rozklekotanym rowerze. Wstałem, szybko się otrzepałem i rzuciłem kobiecie na odjezdne: Spokojnie! To standard! i odjechałem. Spóźniłem się tylko kwadrans do pracy. Dyrekcja była wyrozumiała na moje szczęście :-) Przebierając się oceniałem straty: kilka siniaków, małe stłuczenia, zdarte kolano - a co najważniejsze ocieplane kolarki całe! Tylko zdarta skóra z kolana przyczepiła się od środka. Pozostała nieznaczna czerwona plama od krwi i to wszystko. Myślę, że niejedne spodnie nie wytrzymałyby takiej nieprzewidzianej próby - nie oczekiwałem takiej trwałości materiału po tym produkcie. A tu proszę - miła niespodzianka. Bloki okazały się sprawne. Buty dobre. Ochraniacze na buty, które również testowałem okazały się trafione w 10. Ciepełko w nóżkę, a gruby neopren amortyzował kostki podczas upadków. Szybka nauka jazdy w blokach. Teraz lepiej będę znosił ewentualne wywrotki jak zapomnę odpiąć buty zsiadając z roweru:-) Józef

poniedziałek, 14 stycznia 2013

WALKA POD KOSZEM

Rok temu Maciej zaproponował treningi koszykówki, które okazały się być dobrym rozwiązaniem dla poprawy mojej kondycji. Szczególnie iż z mojego punktu widzenia gra jest twarda. Moje warunki fizyczne nie wskazują na to bym mógł uprawiać choćby amatorsko taką właśnie dyscyplinę sportową. A jednak niski wzrost i wątłą budowę ciała nadrabiam szybkością i kondycją, więc więcej biegam i skaczę niż chociażby Mikołaj, który jest ode mnie wyższy prawie o dwie głowy. W tym roku trochę rzadziej gram w związku z tym, że co drugi tydzień akurat w tym czasie mam dyżur w pracy. Jednak powoli okrzepłem i jak na razie nie doświadczam większych urazów czy kontuzji. Pamiętam w zeszłym roku jak podczas zbiórki pod swoim koszem odbiłem się od wielkiego Wiktora, który był w tej samej drużynie i przez dwa tygodnie byłem wyłączony z gry z powodu silnego bólu w okolicach klatki piersiowej. Teraz PODCZAS WALKI O PIŁKĘ to jedynie zostają zdarte kolan... jednak żona zaopatrzyła mnie w ochraniacze, które bardziej przydają się szczypiornistom niż koszykarzom - ale mi pomagają. A propos piłki ręcznej, w którą niegdyś grywałem regularnie. Przyzwyczaiłem się do trójtaktu - z czego grając w kosza niekiedy jeszcze miesza mi się to i zamiast 2 kroków zrobię trzy.Ostatnio jednak nie grałem w związku z przerwą świąteczną itd. i doświadczam, że trochę mi tego brakuje, tej walki na parkiecie, półtorej godziny na wysokich obrotach. Skupiasz się wtedy tylko i wyłącznie na grze, komórka wyłączona, nic nie jest ważniejsze w momencie gry i takie krótkie wyłączenie z codziennych zmagań i trudności jest dla mnie ważne i potrzebne okazuje się. Chciałem wrócić do biegania, żeby wypełnić luki między koszem, ale jakoś jeszcze nie mogę się zmobilizować.Bardzo cieszy mnie fakt, że Mikołaj, którego wkręciłem w tą grę jest zadowolony i coraz lepiej z jego kondycją. To dobrze, bo jego praca jest zdecydowanie wyczerpująca psychicznie i nie dostarcza wielu możliwości ruchowych, że tak powiem. Oby Piotr, którego również niedawno zaprosiłem na trening mógł wygospodarować czas, jest to dobra okazja, żeby choć chwile pogadać przed czy po koszu, a ostatnio z czasem to chyba większość ma do tyłu. WALKA Z CZASEM I WALKA POD KOSZEM to jest to czego ostatnio doświadczam w moim życiu i wprost i w przenośni. A tak konkretnie to WALKA Z MOIMI SŁABOŚCIAMI przede wszystkim, z tym, że mam pomysł na wszystko, wszystko chcę sam zrobić, po mojemu musi być, nie mam cierpliwości do innych, nie chce mi się modlić, PROSIĆ O SIŁĘ, żeby móc znosić to czego nie chcę, co nie pasuje do moich wyobrażeń, o tym co mam robić no i o światło jak odczytywać wydarzenia w moim życiu,po co one są i dlaczego akurat takie? co to ma we mnie zmienić i wiele pytań.... które często interpretuję według swojego klucza, który to okazuje się być często niewłaściwy.... Józef