wtorek, 8 września 2009

Pieniny_wyprawa z przyjacielem_sierpień_2009

To był dobry wyjazd. I cieszę się, że mogliśmy pojechać razem z Darkiem. Już nawet nie pamiętam kiedy udało nam się gdzieś razem pojechać. Cieszę się bo w Pieninach byłem ostatnim razem w dzieciństwie i zapomniałem, że tuż obok moich rodziców są tak przepiękne góry. Cieszę się też z tego, że wielką frajdę daje mi chodzenie po górach, że ten trud wspinania nie jest dla mnie czymś bezsensownym, ale czymś na co mam wielką ochotę. I co daje mi wielką frajdę. Cieszę się, że nie odpuszczałem, że pomimo zmęczenia, chciałem iść dalej. Cieszę się też z tych krótkich momentów kiedy mogłem modlić się, mając przed sobą te wszystkie niesamowite widoki.


Na ostatni tydzień sierpnia zaplanowałem ostatnie dni swojego wakacyjnego urlopu. Nie miałem ochoty znów, gdzieś jechać samemu. Okazało się, że mój przyjaciel Darek ma jeszcze trochę wolnego i tak jak ja chciał gdzieś wyjechać. Umówiliśmy się więc na kilkudniowy wyjazd w góry. Darek potrzebował tylko weekendu aby uzgodnić to z żoną. Mieliśmy wyjechać w czwartek i wrócić w niedzielę. Nie był to idealny termin, gdyż w niedzielę miałem mieć konwiwencję, ale zdecydowałem się. Darek zadzwonił w poniedziałek z dobrą informacją - jedziemy! Tylko, że chciał abyśmy wyjechali już w poniedziałek. Byłem zaskoczony, gdyż wyobrażałem to sobie inaczej i w pierwszej chwili miałem duży opór i powiedziałem, że muszę pomyśleć. Dopiero po odłożeniu słuchawki dotarło do mnie, że czasem tak mam, że kiedy coś ułożę sobie w głowie, to trudno jest mi otworzyć się na coś innego. Ale na szczęście, już od dłuższego czasu to widzę i otwieram się na to co dostaję zamiast trzymać się uparcie swoich pomysłów.

Wyjechaliśmy po pracy, przenocowaliśmy u moich rodziców w Busku, rano ruszyliśmy w dalszą drogę Wstaliśmy o siódmej, zjedliśmy szybkie śniadanie, zrobione przez mamę i ruszyliśmy, do celu zostało nam 170 kilometrów.

Największą niespodzianką drogi z Buska do Szczawnicy był przystanek w Łącku. Darek sędziował kiedyś mecz w okolicach, a gospodarze na koniec dali mu butelkę śliwowicy, którą w Łącku produkuje się od wielu lat. Śliwowica jest wytwarzana w warunkach domowych, jest tzw. bimbrem, a jej produkcja jest oficjalnie nielegalna. Ale, że jest to produkt wpisany na listę produktów tradycyjnych i ma olbrzymią renomę, oficjalnie nikt nie ściga produkujących i kupujących. Śliwowica ma 70% alkoholu i jak jest napisane na etykiecie "daje krzepę, krasi lica, nasz łącka...
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym sklepie, choć wiadomo było, że w sklepie oficjalnie na pewno jej nie kupimy, ale trzeba było zrobić mały rekonesans. Udało mi się wypatrzyć schowany za pudełkami kawałek kartonu, wyklejony nalepkami z butelek po.... I wtedy wiedziałem, że jesteśmy na tropie. Sprzedawczyni oczywiście powiedziała, że u niej absolutnie nie, ale zaproponowała abyśmy poszli obok do sklepu RTV. Uśmiechnęliśmy się z Darkiem do siebie i poszliśmy do sklepu RTV który był obok. Taki mały, lokalny sklepik, kilka telewizorów, jakieś radyjka, anteny i tym podobne pierdółki. Ale na szczęście z pod lady, można było dostać coś extra. Wzięliśmy więc małą baterię, na spróbowanie i prezenty, na wyjątkowe okazje.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Kwaterę znaleźliśmy błyskawicznie i to w dobrym miejscu, gdyż blisko wejścia na szlak. Zostawiliśmy bagaże, była dwunasta. Ruszyliśmy. Ten dzień, ze względu na późno porę miał być raczej rozgrzewką. Początek był jednak od razu ostro pod górę. Wspinaliśmy się na Sokolicę 747m. Podejście dość ostre, szczególnie dla ludzi takich jak my którzy nie często chodzą po górach. I tu wreszcie przydały się te moje ostatnie tygodnie jazdy na rowerze. Szedłem powoli, krok za krokiem, ale cały czas do przodu. I szło mi się dużo lepiej niz rok temu, kiedy chodziliśmy po górach z Jankiem. Po godzinie dotarliśmy na Sokolicę. A tam zobaczyłem przepiękną panoramę Pienin z wijącym się w dole Dunajcem. Dla takich widoków warto wdrapywać się na każdą górę. W takim momencie zapomina się cały ten trud wspinania się. W takich chwilach ja zapominam o wszystkim, co zostało na dole. Darek chciał zostać, na szczęście udało mi się namówić go aby poszedł ze mną jeszcze kawałek na pobliski szczyt Czertezik 772m. I stąd Darek już nie chciał iść dalej. Na szczęście znamy się długo, więc nikt nie musiał niczego udowadniać.
Posiedziałem trochę z Darkiem i postanowiłem ruszyć dalej, w stronę Trzech Koron. Było późno, około trzeciej, nie wiedziałem dokąd dotrę, ale chciałem iść dalej. Umówiliśmy się zatem, że będę szedł dalej przez jakieś półtorej godziny, a później wrócę, aby zdążyć przed ostatnią odprawą na drugi brzeg Dunajca. Może jeszcze rok, dwa lata temu zostałbym tam razem z Darkiem, ale przez ostatni czas trochę pozmieniało się w moim życiu, więc chciałem iść dalej, chciałem ten dzień spędzić w drodze. Nie zdążyliśmy zjeść obiadu. W plecaku, też nie miałem zbyt wiele do jedzenia, a i wody została mi tylko mała butelka, a pieniędzy prawie w ogóle. Po dwu godzinach znalazłem się na polanie tuż przy wejściu na Trzy Korony. Myślałem aby wrócić, gdyż chciałem abyśmy weszli tam razem z Darkiem. Nie udało mi się jednak dodzwonić, więc w końcu postanowiłem, że skoro jestem tak blisko, to wchodzę. To było drugie po wejściu na Sokolicę ostre podejście. I w końcu znalazłem się na szczycie. Widoki jak to mówią bez szaleństw. Na pewno nie tak piękne ja z Sokolnicy i Czertezika. Ale udało się dotrzeć na szczyt i to było najważniejsze. Wracając wygrzebałem ostatnie parę złotych które starczyły na dwa kawałki sera od kobiety która stała przy szlaku.
Tuż koło siódmej znalazłem się na dole, tyle, że byłem sam, a po drugiej stronie nie było widać nikogo kto miałby ochotę zabrać mnie na drugi brzeg. Sprawdziłem na tablicy, na szczęście przeprawy miały być do dwudziestej. Mijały minuty, a po drugiej stronie nikt nie pojawiał się. Na szczęście w pewnym momencie z gór zeszłą jakaś kobieta, odetchnąłem. Przez chwilę przeraziła mnie bowiem myśl, że będę musiał wrócić z powrotem na górę i poszukać innej drogi do Szczawnicy, a na to nie miałem sił. Po jakiejś pół godzinie na szczęście po drugiej stronie ktoś zaczął się ruszać. I już poczułem się prawie jak w domu. Wieczór spędziliśmy szukając miejsca gdzie można zjeść jakiś obiad, ale po długim spacerze okazało się, że wszystkie otwarte knajpy, w zasięgu naszej kieszeni serwują tylko włoskie jedzenie. Dla mnie to paranoja. Jadę w góry, a tam na każdym kroku, knajpy z włoskim jedzeniem, nie rozumiem. Nie wiem jak inni ale ja nie jadę w góry aby jeść włoskie jedzenie. w końcu nie mieliśmy innego wyjścia i moje plany odnośnie pysznego góralskiego jedzenia skończyły się na pizzy z kiełbasą.

Drugiego dnia wstaliśmy wcześnie. Tym razem mieliśmy w planie spędzić cały dzień w górach. Rano wyrwałem się tylko na laudesy, a później ruszyliśmy do Cervenego Klasztoru. Małej miejscowości, po słowackiej stronie, oddalonej o 10 km od Szczawnicy. Szliśmy wzdłuż Dunajca i znów mieliśmy przepiękne widoki. Dla mnie chodzenie po górach ma to do siebie, że zamiast patrzeć wokół siebie, patrzę pod nogi, aby nie przewrócić się i czasem po prostu ze zmęczenia. Tylko czasami w drodze na szczyt zatrzymuje się, aby popatrzeć na to co wokół. Spacer po płaskim, a tak był teren po drodze do Czerwonego Klasztoru, to zupełnie inna jakość. Można było po prostu oglądać te wszystkie przepiękne widoki, wokół nas. Dotarliśmy do campingu w Czerwonym Klasztorze i kiedy Darek poprosił mnie o zrobienie zdjęcia nagle przede mną ukazał się niesamowity widok na Trzy Korony. Rewelacja!
Ze Słowacji postanowiliśmy wracać do Polski przez góry. Po prawej minęliśmy Trzy Korony i zaczęliśmy wspinać się na szlak który doprowadził nas w końcu znów do Czertezika i Sokolicy gdzie posiedzieliśmy trochę podziwiając widoki. Tym razem nie miałem ochotę iść dalej. Mieliśmy w końcu w nogach kilkanaście godzin, więc widok był najlepszą nagrodą za trud całego dnia.

Po powrocie udało nam się wreszcie zjeść coś regionalnego, porozmawiać i pójść jeszcze na długi spacer.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz