sobota, 5 września 2009

Dziennik wędkarza 31.08-02.09.2009

Józef
Wczesnym rankiem (jak na Warszawę) o godz. 7 wyruszyłem z Józefowa do Warszawy (miałem dyżur nocny w Ośrodku Wychowawczym). Na Pradze czekał już na mnie Bogdan, z załadowanym po brzegi samochodem. Kierunek Legionowo. Pojechaliśmy na początek po brata Bogdana - doświadczonego wędkarza. Tam uzupełniliśmy prowiant i zapakowaliśmy sprzęt Tadeusza. Docelowo jechaliśmy w zakole Narwii, niedaleko miejscowości Różan. Kilka słów na przywitanie i rozmowa o zanętach kupionych po drodze. Pogoda dopisała, było słonecznie, wiał delikatny wiaterek. Trzy tygodnie wcześniej w tym samym miejscu Bogdan z bratem łowili, ale ryby brały słabo. Rozbiliśmy się nad łowiskiem. Po rozłożeniu namiotu, uzbroiliśmy wędki na grunt, zarzuciliśmy je, a w między czasie poszliśmy szukać gałęzi na ognisko. W pobliżu rzeki była niewielka otulina leśna.
Od właściciela pobliskiej działki pożyczyliśmy łódkę. Razem z Bogdanem wypłynęliśmy na rzekę. Zacumowaliśmy przy niewielkiej wydmie. Musieliśmy tylko oczyścić ją z różnych roślin, aby nie przeszkadzały nam podczas zwijania żyłki. Woda była w tym miejscu do pasa, a że rośliny wyrywaliśmy z korzeniami, zmęczyliśmy się przy tym nieźle. W pewnym momencie natknęliśmy się na grubą żyłkę wijącą się przy dnie. Przez moment myśleliśmy, że może to sznur od sieci kłusowników, ale nie mogliśmy jej wyciągnąć. W końcu przy pomocy wiosła udało nam się ją przerwać. Mogliśmy zacząć łowić. Już po pierwszym braniu Bogdanowi zerwał się sporej wielkości okoń. Później przez długi czas nie udało nam się złowić niczego, poza małymi uklejkami. Tadeusz też nie był zadowolony z rezultatów. Upłynęło kilka godzin "ciszy na wodzie i pod wodą" Ruszyliśmy więc łodzią w górę rzeki. Był silny nurt, łódką ciężko było sterować. Bogdan świetnie manewruje - trochę się na tym zna (można by pomyśleć, patrząc na jego "dziary" na rękach, prawie jak u rasowego marynarza). Moim zadaniem było tak prowadzić łódkę, żeby spiningista miał przestrzeń do częstego zarzucania i zwijania żyłki. Szło mi dobrze, choć muszę przyznać, że wiosła kajakarskie lepiej leżą mi w rękach. Bogdan przy okazji tłumaczył jak zarzucać, zwijać, podrywać, a przede wszystkim jak dobrać właściwą przynętę. Choć nie złowiliśmy niczego, był to dobry czas lekcji wędkowania. Po dotarciu do brzegu okazało się, że nie tylko nam nie poszło. Tadeusz złapał tylko kilka płoci. I tak do wieczora.

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, dyskutując o różnych sprawach, sącząc leniwie piwo. Przezbroiliśmy wędki na tzw. żywca - czyli na haczyk założyliśmy małe, żywe rybki. Zostawiliśmy wędki na noc, licząc, że może skuszą jakiegoś drapieżnika (sandacza, okonia lub szczupaka). Uzbroiliśmy też wędkę na suma, zakładając na hak dużego robaka tzw. rosówkę.
W trakcie rozmowy przy ognisku dzieliliśmy się naszymi problemami, trudnościami w pracy, w domu, w relacjach z żoną, znajomymi. Rozmawialiśmy też o naszej kondycji duchowej, o miejscu Boga w naszym codziennym życiu, które coraz częściej jawi się nam w tęczowych kolorach:) Z Bogdanem jesteśmy w jednej wspólnocie, więc rozmawialiśmy też o naszych doświadczeniach w relacji z innymi braćmi. Super, że możemy razem rozmawiać. Tadeusz przysłuchiwał się naszym rozważaniom. Dopiero kiedy zapytaliśmy go dlaczego nie ma na tym wyjeździe jego synów - odpowiedział lakonicznie - mają swoje sprawy, choć jeden niedawno wyrobił sobie kartę wędkarską. Od razu przypomniało mi się moje dzieciństwo. Nie mogłem chodzić z ojcem na ryby, bo rodzice żyli w separacji, ojca praktycznie nie widywałem. Dobrze, że mogłem chodzić na ryby z bratem mamy, wujkiem Gerardem. Lubiłem te nasze wypady na karasie i karpie. To były niezapomniane chwile. Pamiętam do dziś jak wracaliśmy z pełnym wiadrem ryb, dumni z siebie, a ciocia wzdychała - Oj tyle ryb...chyba całą noc będę musiała je smażyć.
Niestety wujek i mój ojciec już nie żyją. Więc choć bardzo bym chciał ,nie jestem już w stanie nadrobić z nimi tego straconego wspólnego czasu.
Więc kiedy słucham Tadeusza złoszczę się w duchu na jego synów, którzy nie wykorzystują szansy na bycie ze swoim ojcem, może dlatego, że ja tej szansy nie miałem. Na szczęście Bóg jest wierny i daje mi innych mężczyzn, z którymi mogę łowić, ucząc się życia, słuchając ich historii - o tym jak oni sami zmagają sie z rolami które pełnią w życiu jako ojcowie, mężowie, pracownicy, bracia we wspólnocie. To ciekawe. Przeżyłem już sporo wypraw z moimi kolegami, śpiąc pod gołym niebem, przemierzając w deszczu niezliczone kilometry, chodząc w sandałach po śniegu, topiąc kajak na środku jeziora, gubiąc kolegę w jaskini. Było świetnie - tak po męsku - dużo przygód, ryzyka, odwagi pełnej nierozwagi.
Dziś jednak, mam wrażenie, że nadszedł dla mnie czas dojrzewania w męskości. I co ciekawe może nie potrzebuję do tego tej dawki adrenaliny?, ale np. czasu spędzonego ze starszymi mężczyznami - wśród których czuję się dobrze. Z jednej strony czuję się nieswojo. Zwracają mi uwagę, udzielają rad, poprawiają, tłumaczą, ale też wspierają i doceniają. Przyzwyczaiłem się do tego, że to ja robię takie rzeczy, więc może stąd momentami czuję się dziwnie. Lecz z drugiej strony - czuję się z tym dobrze i tego właśnie potrzebuję. Jak pisze J.Eldredge - potrzebuję wprowadzenia w świat męski przez starszych mężczyzn! - inaczej nie dowiem się jak można żyć w małżeństwie, jak to jest być ojcem, jak łowić ryby, naprawiać rower. Nie dowiem się tego od kobiet, czy facetów, którzy wyręczają się innymi w załatwianiu swych spraw, podejmowaniu decyzji, nie dowiem się tego od facetów którzy znają życie z internetu i gier video. Nie dowiem się tego od mężczyzn dla których ojciec nie był nigdy autorytetem w żadnej kwestii, lub tak jak w moim przypadku, nie był obecny w ich życiu. (zob. J. Eldredge Dzikie serce)

Wracając do wyprawy. Po długich rozmowach, zmęczony wsunąłem się w śpiwór, Bogdan zrobił to samo. Tylko Tadeusz postanowił czuwac nad wędkami przez całą noc, podsypiając tylko w samochodzie. zasnąłem. Nad ranem usłyszałem głos Tadeusza, który wołał coś w tym stylu: Panowie, niech no jeden tu przyjdzie i mi pomoże. Przetrałem oczy. Zobaczyłem, że Bogdan smacznie śpi. Wyszedłem więc prędko z namiotu, otaczała nas zewsząd mgła, było około 6 rano. Podbiegłem do Tadeusza, któy walczył z dużą rybą. Udało mu się podprowadzić ją pod brzeg, ja trzymałem podbierak. Kilka manewrów i trzymałem w siatce prawie 2 kilogramowego leszcza. Rewelacja! Póżniej znów nic nie brało. Za to przywitał nas piękny poranek. Mgła rozrzedzał się nad taflą wody. W południe znów wypłynęliśmy z Bogdanem i tym razem też bez efektów. Wypatrzyliśmy za to kapitalne łowisko z myślą o kolejnym wędkowaniu. Po południu wracałem do Warszawy, gdyż kolejnego dnia rano musiałem być w pracy. Bogdan z Tadeuszem zostali jeszcze jeden dzień. Przed moim wyjazdem Tadeusz złowił jeszcze prawie trzydziesto centrymetrowego okonia, który poprawił nam humor. Ja sam poczułem dużą rybę, ale niestety po jakimś czasie puściła. Okazało się, że ryby zaczęły brać tego wieczoru, kiedy ja byłem już w domu. Cóż taki już los wędkarza:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz