sobota, 10 października 2009

Pieniny_męska wyprawa_pażdziernik 2009

Jacek
Wyprawa w Pieniny udała się, choć tak jak spodziewałem się nie obyło się bez trudności.

Trudności:
Kilka dni przed wyjazdem zadzwonił do mnie Artur. Do firmy w której pracuje miała przyjechać "góra" z centrali, więc jego wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Przyznam, że jego telefon wcale mnie nie zdziwił. Nie, żeby Artur zmieniał zdanie jak zwykle, absolutnie. Po prostu spodziewałem się, że będą dziać się podobne rzeczy. Ostatnie doświadczenia z moimi wyjazdami nauczyły mnie jednego, że zawsze coś dzieje się, szczególnie kiedy ma wydarzyć się coś dobrego. Po skończonej rozmowie napisałem więc do Artura sms-a z historią wszystkich trudności które zwykle pojawiały się kiedy planowałem gdzieś pojechać. Chwilę po tym jak skończyłem rozmawiać z Arturem zadzwonił Łukasz, że nie wyrobi się w piątek, że ma mnóstwo roboty i w ogóle. Więc po raz kolejny zacząłem opowiadać o trudnościach. Łukasz obiecał, że będzie na czas:)
Później już nie było tak łatwo, z Jankiem spieraliśmy się do samego końca. Był nawet taki moment, kiedy w piątek rano powiedzieliśmy sobie, że nie jedziemy razem. Spodziewałem się, że będą kłopoty, ale nie, że aż takie. Było ostro. Normalnie zaciąłbym się i faktycznie pojechalibyśmy na ten wyjazd w mniejszym gronie. Postanowiłem jednak zanim powiem o jedno słowo za dużo, zatrzymać się i pomodlić. Wysłałem Jankowi sms-a opisując po raz trzeci wszystkie trudności które pojawiły się przy okazji naszego wyjazdu. Janek zadzwonił, dogadaliśmy się w końcu. Dla mnie było to o tyle trudne, że są chwile kiedy mam ochotę trzymać się swych emocji.

Ruszyliśmy punktualnie w piątek o 17'30. W miarę sprawnie udało nam się przebić przez korki, niestety tuż przed Radomiem utknęliśmy. Prawdopodobnie był jakiś wypadek. Pózniej jeszcze musieliśmy odbić z trasy aby odwieżć do domu kolegę Janka. Do Krakowa skad mieliśmy zabrać Janka dotarliśmy więc dopiero około 23. Mieliśmy być na miejscu około 24, ale szybko okazało się, że nie ma na to szans. Dotarliśmy na miejsce około 2. Gospodynie nie była zbyt szczęśliwa, ale na szczęście nie zamknęła nam drzwi przed nosem.
Postanowiliśmy trochę odespać, więc pobudka była w okolicach 8 rano. Dzień zaczęliśmy od wspólnych laudesów, a później pojechaliśmy na śniadania do baru Grajcarek. Około 11 ruszyliśmy na szlak. Pogoda nam dopisywała. Przyznam, że byłem zaskoczony tym, że tak dobrze mi się wspinało. Pamiętałem jeszcze wyprawę z Darkiem miesiąc wcześniej, wtedy było ciężko. Staraliśmy się iść razem, choć wychodziło to różnie. Zaczęliśmy od wspinaczki na Sokolicę, a później przez Czertezik ruszyliśmy na Trzy Korony. Trochę nam zeszło się, więc nie było już szansy na ostatni prom przez Dunajec. Zdecydowaliśmy się więc zejść do Sromowców.
Dotarliśmy póżno, nie było już czym wrócić, na szczęscie Rafał znalazł jakiegoś chłopaka który zgodził się zawieść część z nas do Szczawnicy, ale dopiero jak skończy się mecz siatkarek, które tego dnia graly o awans do finału ME. Czekając na koniec meczu udało nam się zrobić zakupy pod kątem grila i śniadania, oraz zjeść coś w knajpce wypełnionej kibicami.
Razem z Arturem pojechaliśmy w końcu z tym chłopakiem po samochód. Droga w tą i z powrotem zajęła nam trochę, więc na kwaterze znów byliśmy dość późno. Na szczęście zostało jeszcze trochę sił na zrobienie grilla, którym sprawnie zarządzał Janek. Dzień wcześniej Artur zapoznał dziewczyny, które mieszkały nad nami, zaprosiliśmy je więc na wspólnego grilla. Wieczorem było zimno, więc po pewnym czasie przenieśliśmy się z powrotem do domu. A że rozmowa z dziewczynami układała się w miarę dobrze kontynuowaliśmy ją dalej. Skończyło się to wszystko "małą ewangelizacją":)
W niedzielę wstaliśmy około 7. O 8 rano mieliśmy bowiem odebrać rowery, którymi mieliśmy dojechać do Sromowców na spływ. Poranek był chłodny, ale słońce powoli przebijało się i kiedy dojechaliśmy na miejsce było już ciepło. Trasa wzdłuż Dunajca, którą jechaliśmy to chyba jedna z piękniejszych tras po Pieninach, więc nie wiem jak chłopaki, ale ja byłem zachwycony. Gdybym mógł już dziś urwałbym się z biura, aby znów znaleźć się o poranku, na rowerze, w tym miejscu. W Sromowcach czekał już na nas Piotr nasz przewodnik, który po nauczeniu nas podstawowych komend i zrobieniu nam krótkiej rozgrzewki usadził nas w pontonie. Ruszyliśmy. Woda nie była zbyt wysoka, ale ponoć taki spływ jest o wiele ciekawszy wiosną, zaraz po roztopach. My płynęliśmy jakieś 2 godziny, ale rekord Piotra to 15 min, taki spływ to byłoby to, ale mam nadzieję, że uda nam się przyjechać na wiosnę i spłynąć w bardziej extremalnych warunkach:)
Tym razem była to tylko rozgrzewka, ale i tak wrażenia i widoki - rewelacja. Poza tym dobrze jest zrobić coś razem, a na pontonie, byliśmy zależni od siebie. Na koniec zaliczylismy jeszcze kąpiel w Dunajcu, w ciuchach. Woda była zimna, ale pokusa skoczenia jeszcze większa. Najtwardszy z nas okazał się Łukasz, któy lądował w wodzie trzy razy. A że pogoda była piękna, słońce swieciło, więc mokre ubrania jakoś specjalnie nie przeszkadzały. I z tego co wiem, nikt się nie pochorował:)
Nasz pobyt w Pieninach zakończyliśmy przepysznym obiadem po którym ruszyliśmy do domu. Ja zasnąłem od razu, obudziłem się dopiero w Krakowie. A kiedy wstałem okazało się, że w samochodzie panuje dość napięta atmosfera. Dopiero spóźnione laudesy pomogły rozładować atmosferę. Myślę sobie, że gdyby nie to, że mogliśmy modlić się, nie wiem czym skończyłby się ten wyjazd.
Na koniec jeszcze po długich poszukiwaniach wylądowaliśmy na mszy w Kielcach. Od początku nie był to newralgiczny moment naszego wyjazdu. Wszyscy chcieliśmy być na mszy, ale było ciężko z czasem. Na szczęście Bóg zatroszczył się i o to:)

Dostaliśmy super wyjazd, w super ekipie i rewelacyjną pogodę. Przyznam, że odkąd wróciłem ciągle myślę, aby gdzieś jeszcze pojechać. Coraz częściej bowiem mam poczucie, że mężczyzna to nie jest jednak zwierzę biurowe. Ale kto wie, może już niedługo...

1 komentarz: