poniedziałek, 29 czerwca 2009

Męska wyprawa - zerówka - wrzesień 2008

Jacek
Zerówka odbyła się we wrześniu 2008 roku. Zaczęło się od tego, że od jakiegoś już czasu rozmawiałem z moim przyjacielem Jankiem aby gdzieś razem pojechać. Ja chciałem odwiedzić pewne gospodarstwo agroturystyczne z hodowlą kóz. Janek chciał przede wszystkim chodzić na długie spacery. Cele mieliśmy zasadniczo różne, ale udało się je pogodzić. Pojechaliśmy więc do miejsca które chodziło mi po głowie, z założeniem, że dnie będziemy spędzać na spacerach po górach, z jednym zastrzeżeniem miały to być spokojne spacery. Pojechaliśmy samochodem. Z Warszawy do Nowego Gierałtowa, gdzie znajduje się Gościnna Zagroda jest jakieś 400km, czyli około 6 godzin jazdy. Dotarliśmy bez problemu. Ja prowadziłem samochód, a Janek rozmowę. Wcześniej korespondowałem mailowo z właścicielką tego gospodarstwa. Wszystko było umówione. Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce, właścicielka przywitała nas dość chłodno, nie wiedzieć dlaczego. Rozmawialiśmy przez bramę i nagle zaczęła coś mówić, że nie wie czy ma jeszcze wolne miejsca. Byłem totalnie zaskoczony, bo wcześniej robiłem rezerwację, poza tym przyjechaliśmy poza sezonem. W końcu po długiej rozmowie pani otworzyła nam bramę. Okazało się, ze poza nami nie ma żadnych gości. Później pani przyznała się dlaczego powitała nas tak chłodno. Okazało się, ze moje maile wyglądały następująco. Jedno, dwa zdania, a pod tym wszystkim niekończąca się korporacyjna stopka. Pani Barbara potraktowała więc nas jak snobów z warszawki, na którą i tak już była uczulona. Na szczęście dość szybko przełamaliśmy pierwsze nie najlepsze wrażenia i skończyło się tym, ze regularnie wieczorami lądowaliśmy z dobrym winkiem u naszych gospodarzy. Były więc wieczorne rozmowy i przepyszny kozi ser, którym przegryzaliśmy przyniesione przez nas wino.

Dni zaczynaliśmy od wspólnych laudesów. To w trakcie tej wyprawy Janek zaraził mnie poranną modlitwą. Później robiliśmy szybkie śniadanie i wyruszaliśmy na wcześniej zaplanowaną trasę.
W górach spędzaliśmy zwykle cały dzień. Wracaliśmy późnym popołudniem. Mieliśmy do dyspozycji kuchnię więc obiady robiliśmy sobie na miejscu. Wieczorami obowiązkowo oglądaliśmy kilka odcinków serialu który przywiózł ze sobą Janek, a później albo szliśmy do naszych gospodarzy, albo czytaliśmy książki.

CO ZAPAMIĘTAM Z TEJ WYPRAWY.

Na pewno wspólne, poranne laudesy. Wspólne rozmowy. Wyjazd do Lądka Zdroju, gdzie pływaliśmy w jednym z najpiękniejszych basenów jakie kiedykolwiek widziałem, no i oczywiście - dzień w którym Janek zgubił podeszwy od butów.
A było tak. Drugiego dnia, wyruszyliśmy na trasę. przeszliśmy kilkaset metrów, kiedy Janek zorientował się, że chyba odkleja mu się podeszwa. Przeszliśmy jeszcze parę metrów, kiedy okazało się, że faktycznie jego buty po prostu rozsypały się ze starości. Odeszła najpierw podeszwa od jednego, a chwilę później od drugiego buta. Wróciliśmy do domu. Po rozmowie z gospodarzami okazało się, że najbliższy sklep gdzie, może znajdziemy jakieś buty jest w Lądku.
Musieliśmy więc zmienić plan na dzień. W Lądku coś znaleźliśmy, ale, że Janek nie był zbyt przekonany, zdecydował, że nie będzie kupował nowych butów. Postanowił, że będzie chodził w sandałach. Wybieraliśmy więc w miarę łagodne szlaki, czyli w końcu udało się znaleźć kolejny kompromis.

NAJTRUDNIEJSZY MOMENT

Dla mnie najtrudniejszy był pierwszy dzień. W związku z tym, że ja po warszawie poruszam się głównie samochodem, pierwsza wyprawa miała być w miarę łagodna. Okazało się jednak, że mapa swoje a rzeczywiste trasy swoje. Był taki moment kiedy musieliśmy wchodzić kilkaset metrów pod ostrą górę. Zważywszy na moją kondycję, te kilkaset metrów było naprawdę trudne. Ale wysiłek opłacił się. Dotarliśmy na górę. Tam jednak przegraliśmy z maleńkimi muszkami. A tak marzyłem o tym, żeby położyć się i odpocząć na szczycie. Nie dało rady, wsunęliśmy po kanapce i musieliśmy zwiewać przed tymi maleństwami.
Ta ostra wspinaczka uświadomiła mi też jedną istotną rzecz. To, że w swoim życiu, szczególnie w relacji z Anią w sytuacjach kiedy było trudno, kiedy miałem wątpliwości, obawy, wymiękałem, uciekałem, rezygnowałem. Teraz, kiedy już tyle razy zawiodłem, dotarło do mnie, że jedynym sposobem na zbudowanie czegokolwiek, na osiągnięcie czegoś w życiu - jest trwanie w tym. Inaczej nie sposób niczego zbudować.

Janek
SOFT INTRO
Zwykle należałoby napisać coś lekkiego, aby czytelnik nie odbiegł myślami do innego bloga. Wydaje mi się, że jak napiszę, że to był naprawdę bardzo dobry wyjazd, to będzie to celne i trafne.
Pomimo, że był to męski wyjazd, to nie był to AŻ TAK męski w dzisiejszym ujęciu tego stwierdzenia. Nie był to bowiem wyjazd z cyklu „kobiety, wino i śpiew” (lub „cycki, wino i pianino” jak kto woli), ale elementów winno-chmielnych nie zabrakło. Piwem raczyliśmy się raczej jako uzupełnienie minerałów i witamin – nie jako konieczność udanego wyjazdu.
To był naprawdę dobry czas – wspólne wyprawy w góry dawały niesamowitą możliwość rozmowy (z Panem Jackiem tyle w życiu się nie nagadałem!), która nie była zmącona telefonami na biurko, mejlami czy spotkaniami biznesowymi... a przed wszystkim poranne laudesy dające możliwość rozpoczynania dnia inaczej niż wielu…
Taki swoisty Kairos…
DZIEŃ, W KTÓRYM MOJE BUTY POSZŁY WŁASNĄ DROGĄ
Zdarzył się jeden taki dzień w trakcie którego moje buty zdecydowały iść własną drogą. W trakcie marszu na początek szlaku dosłownie odpadły mi podeszwy butów! W sumie nie zdziwiło mnie to jakoś bardzo, bowiem buty te zakupione zostały w roku ’96 bądź ’97 – swoje lata już miały. Dodatkowo przez ostatnie 4 lata nie były w ogóle używane… Miały powód, aby się obrazić i pójść własną drogą Najgorsze w całym tym wydarzeniu było dojście do szlaku – około 40 minut dobrym tempem a dodatkowo konieczność powrotu do domu. A że nie byliśmy już daleko od startu, to powrót w butach bez podeszw a jedynie na wkładkach, które nieznanym mi cudem trzymały się resztki tego co można nazwać butem, wydał mi się mentalnie męczący. Zamiast gór wybraliśmy inne cel: Lądek Zdrój i sklep z butami. Lądek odnaleźliśmy, otwartego sklepu z butami górskimi już nie (najbliższy czynny w sobotę to Świdnica - daleko). Cóż pozostało? Uzdrowisko!
SOLANKA JAJECZNA I INNE UROKI ZDROJOWE
Buty w swoją stronę – my w swoją. Na pierwszy ogień poszło uzdrowisko. Po dobrej kawce w restauracji zdrojowej (tam prawie każda restauracja jest zdrojowa), udaliśmy się na basen jajeczno-maksymalnie wonny. Na szczęście w pobliżu kompleksu uzdrowiskowego był otwarty sklep z kąpielówkami i ręcznikami, więc mogliśmy poczuć się kuracjuszami a dodatkowo mieliśmy pewność, że nas wpuszczą Wraz z Panem Jackiem byliśmy jedynymi, którzy pływają w oczku wodnym mającym może 8 metrów średnicy. Kuracjusze dostojnie moczyli się w cieczy o trudnej do opisania woni (podwórkowi poeci nazwaliby to „zgniłym jajem”). No cóź… my sportowcy i bohaterowie mamy inne priorytety

PONIEWIERKA I SZLAKI
Jeśli chodzi o nasze górskie wyprawy i poniewierki, to pierwsze co zauważyłem, to brak dobrego oznaczenia szlaków. Co prawda przestrzegali nas przed tym nasi gospodarze (o nich będzie kolejny akapit), ale nie brałem sobie tego jakoś bardzo do serca myśląc, że jeśli co roku bywałem w Tatrach (także w zimę), to na pewno będzie wszystko w porządku. Nie było… Na pierwszej wędrówce zgubiliśmy się i niebezpiecznie samowolnie przekroczyliśmy granicę, oddalając się od właściwego szlaku o dobrą godzinę. Wróciliśmy te samą drogą, ale już ta pierwsza poniewierka dała mi do myślenia, że nie będzie tak, że co drzewo to oznaczenie szlaku Innym razem byliśmy na Kowadle – bardzo urokliwe miejsce z dobrym widokiem na okolice. Było wietrznie i lekko pochmurno, ale nie odbierało to możliwości widokowych. Jedynym minusem było to, że… po pójściu w swoją stronę moich butów, musiałem chodzić w sandałach. Wiatr, niezbyt ciepło, kamienie i… moje sandały. Nie polecam! Byliśmy także w zagłębiu wspinaczki skalnej. Tam również nasz szczyt był punktem widokowym. Niestety pogoda nas nie rozpieszczała (lekki wiatr i pochmurno) a i sandały nie dodawały siły, ale i tak wrażenia niezapomniane. Polecam każdemu wyprawę w rejon niezmącony turystami i hałasem. Taki czas, w którym telefon komórkowy pokazuje, że nie jest czymś koniecznym a telewizja okazuje się czymś, bez czego można żyć

GOSPODARZE i WIECZORY
Nasze wieczory i czas po wyprawach, miały jeden stały element – oglądaliśmy na laptopie (a jednak powiew XX wieku!) odcinki serialu Odwróceni. Oprócz tego wspólne przygotowanie obiadów, czas spędzony na czytaniu i graniu w Rome. Bardzo mile wspominam wizyty u naszych gospodarzy – niesamowita rodzina. W pewnym sensie czas jakby się zatrzymał – rzadko widzę rodzinę wspólnie spożywającą kolację i rozmawiającą ze sobą o tym jak minął dzień. Patrzę na siebie i moją rodzinę. Zwykle jemy oddzielnie – Ola z dziećmi po ich powrocie z patio czy ze spaceru a ja po powrocie z pracy albo… nie jem kolacji, bo nie chcę jeść po 18-ej. Albo biegam i jestem dostępny około 20:30 Jeden z wieczorów przeszedł najśmielsze oczekiwania – oto przed nami tańce regionalne tańczyły dwie dziewczyny! Okazało się, że Agnieszka (córka naszych gospodarzy) interesuje się tańcami ludowymi i wraz z koleżanką, przygotowuje się do występu. Niesamowite! Dzień wcześniej siedzieliśmy w garniturach w biurze a następnego wieczora ludowe tańce i wspólne wino przy kolacji…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz